Kolejny dzień pozwalam sobie na bycie maksymalnie zdekoncentrowaną, choć powinnam teraz zakuwać na egzamin z lektoratu. Sama już siebie nie rozumiem. Jest ze mną źle? Czy może to, co mnie dopadło – niemoc i rozkojarzenie – jest normalne i powszechne w tej dobie pandemicznej? Może za dużo rozmyślam, a powinnam po prostu zęby zacisnąć i przez to przebrnąć? Chociaż zęby mocno są już starte i zniszczone, niedługo nie będę miała czego zaciskać. Bruksizm jest chorobą-metaforą.
Co najmniej kilka opcji do rozważenia:
a) Na wsi przestało mi zależeć na wykształceniu, przyszłości i mojej miejskiej, inteligenckiej tożsamości. Dlatego sobie odpuszczam tuż przed finałem studiów, dlatego nie potrafię się zmotywować.
b) Popadłam w apatię albo anhedonię; nie jest ze mną aż tak dobrze, jak mi się wydaje.
c) Nie wytrzymuję stresu i zamarzam jak jaszczurka, zamiast docisnąć gazu z tym wszystkim i mieć z głowy Uniwersytet Jagielloński.
d) Nie stoję pod ścianą, nie ma naglącej zewnętrznej motywacji, nie ma presji finansowej. Mogłabym zawalić studia, a i tak spotkałoby się to ze zrozumieniem i wsparciem ze strony moich rodziców.
Włóczę się po tym domu, domu mojego dziadka, ojca mojej Matki. Z pokoju – na poddaszu dobudowanym przez moich starych – do kuchni. Z kuchni na podwórko, na słońce. Z podwórka z powrotem do pokoju i przed laptopa. Czasami idę za stodołę, do ogródka zasadzonego w tym roku samodzielnie przez moją Siostrę. Zrywam truskawki, jak są, albo szczypiorek, i wracam okrężną drogą. Na kolację robię jajecznicę z jajek przywiezionych od babki, matki mojego Ojca, której nie odwiedzam i o której nie chcę słuchać. Czekam aż umrze.
Generalnie mam teraz dobre samopoczucie większość czasu. Słońce działa cuda, czerwcowe zachody słońca działają cuda. Jaskółki i cała ta zniewalająca eksplozja zieleni i pola usiane makami. Żaby wieczorami i bociany w gniazdach na słupach elektrycznych. Muchy obijające się o szyby, pajęczyny na ozdobnych krzaczkach ogrodowych. Stokrotki i koniczyna i tak zawsze wyrastają dwa dni po skoszeniu trawy. Tym razem przycięty na jeża znienawidzony trawniczek przed domem jakby zaczyna trochę pustynnieć, wystarczyło tylko kilka dni bez deszczu.
Z kuchni obserwuję takiego jednego staruszka, który nadal trzyma dwie krowy. Ma swoją łąkę naprzeciwko domu, ale czasami jedzie kilkaset metrów pod zarośnięty sad przed którąś z opuszczonych, starych chatek i bierze stamtąd siano. Jego mały, śmieszny pies z brudną białą sierścią kręci się wokół niego i przeszkadza mu, kiedy próbuje wsiąść na rower równocześnie trzymając kosę. Czasami prowadzi tam też krowy, żeby się pasły. Wraca z nimi wieczorem, dzieląc ulicę z samochodami.
Co za żałosne miasto, ten Kraków. Wcale nie chce mi się tam wracać, wcale nie tęsknię, wcale nie chce mi się nigdzie wyjeżdżać. Dorastałam na tych łąkach i teraz mam nieskończone pokłady pogardy dla wszystkich dużych miast. Mam pogardę dla wszystkiego, nie do końca uzasadnioną. Przecież Kraków dba o niektóre swoje łąki – Błonia albo Łąki Nowohuckie? Za to inne pozwala zabetonować, vide kampus UJ na Ruczaju. Alma Mater buduje swoje korty tenisowe na łąkach, to co z niej za matka?
Czerwiec, przewijam tęczowe posty. W dupie mam warszawskie parady i w dupie mam, co małopolska kuratorka oświaty napisała na Twitterze. Co mnie to obchodzi? To nigdy nie był mój świat, moje symbole i moje problemy, chociaż chciałam się bardzo z nimi utożsamiać. Bardziej niż z moim wiejskim, homofobicznym, rasistowskim, ksenofobicznym backgroundem. Ale później sobie przypominam, że, no tak, actually, to był mój świat i czułam się w nim dobrze. Mam znajomych i promotorów, którzy nie są hetero, a byli dla mnie przez ten cały czas wyrozumiali i było to wzruszające. Koniec końców czytam wywiad Wosia z jakimś brytyjskim reprezentantem alt-leftu i lajkuję posty AGROunii. Ale lajkuję też post Bartka Chacińskiego z kolażem tęczowych okładek płyt, bo rzuca mi się w oczy In Rainbows Radiohead.
Tuż przed 21:00 wybijam się z apatii i jadę rowerem do spożywczaka po energetyki. Nie dlatego, że zamierzam kuć teraz całą noc na egzamin z niemieckiego, tylko dlatego, że mam ochotę zrobić sobie coś złego. Mam ochotę na ten niezdrowy, chemiczny posmak napoju energetycznego. Najbliższy spożywczak jest już zamknięty, ale ten drugi może być jeszcze otwarty. Jadę dalej. Samą siebie tym zaskakuję – kilka miesięcy temu jechanie tak daleko, jechanie dwa kilometry do spożywczaka było dla mnie stresującą wyprawą.
Docieram na miejsce w niecałe pięć minut, bo to jest tak blisko. Wracam krajobrazową drogą, gdzie zimą chodziłam na spacery. Jest coś ekstatycznego w przemierzaniu tej samej trasy co zwykle w szybszym tempie niż zwykle. Czuję się żywa, młoda, atrakcyjna i lepsza od wszystkich wokół. W domu siadam zziajana przed laptopem, z dudniącą głową, łykam Apap i przez chwilę nienawidzę swojego ciała za to, że mi to robi, że mnie zawsze ściąga na dół.
Znowu włóczę się po domu. Wyciągam lody z zamrażarki. Czekając aż się rozmrożą, wyjmuję naczynia ze zmywarki. Do sieni wpada Ojciec i jak zwykle zaczyna się drzeć na cały dom, wołać Sandrę zamiast wejść na górę, na poddasze, do jej pokoju. Wpada do kuchni: "O, Angelika, choć mi pomożesz, traktor mi się psuje".
Patrzę się na niego beznamiętnie, wycierając mokrą patelnię, i nic nie odpowiadam. Ostatnio tak to wyglądało, że po prostu go ignorowałam na tyle, na ile jest to możliwe. Nie mówiłam nic, kiedy on coś do mnie mówił. Ten pół-analfabeta, który nocami siedzi na Jutubie, ogląda konspiracyjne filmiki z żółtymi napisami, a potem próbuje wszystkich wokół nachalnie uświadamiać o plandemii, chemtrails i Wielkiej Lechii. Ten fanatyczny szur, który jeździł do Łagiewnik intronizować Jezusa na króla Polski i zarzuca mojej Matce, że nie wychowała dzieci w wierze chrześcijańskiej. Mieszkając z moim Ojcem pod jednym dachem, człowiek staje się bardzo drażliwy. Więc ignoruję go i się nie odzywam, bo gdybym się odezwała, to pewnie bym powiedziała, żeby spierdalał. Nawet jeśli chodzi tylko o pomoc przy zepsutym traktorze.
W tej sytuacji jego mówienie do mnie nałożyło się jeszcze z kwestią sporną, jaką jest pomaganie przy gospodarstwie. Prowadziłam w tej sferze politykę izolacjonizmu: odmawiałam pomocy przy czymkolwiek, odmawiałam angażowania się w cokolwiek, jakkolwiek niewdzięcznie bym wypadała. Wszystko po to, by chronić i pielęgnować swoją autonomię. Siostra Sandra zawsze była tą sprawną, godną zaufania córką, która robi to, o co się ją prosi. Teraz siedzi ciągle na wsi, widocznie przekonana, że nie może mieć swojego życia, nie może tego wszystkiego zostawić.
Tym razem Ojciec ma na serio zmartwiony, lekko spanikowany wyraz twarzy. Więc idę za nim w pole, za domy, obory, psy na łańcuchach, strefy relaksacyjne z europalet. Idę w klapkach, ścieżką polną, którą kiedyś jeździłam razem z nim – czasami w traktorze, skulona na niewygodnym siedzeniu dla pasażerów, czasami przyczepą, na szczycie góry tymianku albo belek słomy, tuż pod gałęziami drzew uginających się od ciężaru mirabelek i wiśni. Było wtedy coś ekstatycznego w przemierzaniu tej samej trasy co zwykle na innej wysokości niż zwykle. Po mirabelkach i wiśniach został tylko rząd kilkudziesięciu kikutów sięgających do piersi. Nowi sąsiedzi wprowadzili się tu niedawno, ale już zdążyli uczynić sobie ziemię poddaną.
Wychodzimy na otwartą przestrzeń. Jest 22:00 i jest już prawie zupełnie ciemno. Cienki czerwony pasek nieba znika za ciągnącymi się po horyzont zbożami. Morze delikatnie falującego jęczmienia, pszenicy i pszenżyta. Nie wiem czemu Ojciec wyjeżdża tak późno w pole – czy przejmuje się losem zapylaczy, w przeciwieństwie do większości jego kolegów? Czy może nie miał czasu w ciągu dnia, bo remontował komuś mieszkanie, albo woził dziadków po lekarzach?
Powietrze jest niesamowicie przyjemne na gołych ramionach i udach. Piach pod stopami jest chłodny i aksamitny, komarów zupełnie brak. Wieś po zmroku jest tak piękna i cicha, że aż wstyd teraz o tym myśleć. Ojciec idzie przede mną bardzo szybko i nerwowo, a zgaszony traktor na środku ścieżki nie wygląda groźnie i obco, nie wygląda przytłaczająco i opresyjnie – wygląda smutno i bezsilnie. Serce mi wali ze stresu. Atmosfera rozpaczy i impotencji, bo traktor nie chce odpalić, podczas gdy z tyłu, z opryskiwacza, leje się na ziemię nawóz azotowy, czyli 2,500 złotych rozcieńczonych w wodzie.
Ojciec rozbiera przód traktora, podaje mi latarkę-czołówkę, którą zakładam światłem do czoła, i każe mi pryskać jakimś aerozolem do jakiejś rury, podczas gdy on wsiada do kabiny i próbuje odpalić. Ryk traktora nigdy jeszcze nie brzmiał dla mnie tak dobrze. Nie w tym roku, kiedy ryk traktora z zewnątrz mieszał się z głosem literaturoznawców na MS Teams wewnątrz mojego pokoju.
Wyskakuje z kabiny i przestaję pryskać kiedy mówi mi, że już wystarczy. Składa z powrotem przód traktora i odjeżdża w pośpiechu. Wracam sama, w ciszy i przeżywam swoje zderzenie z rzeczywistością. Nienawidzę siebie za swoje dwie lewe ręce, za swój brak podstawowego ogarnięcia, za nieumiejętność wzięcia się w garść, za to co miasto ze mną zrobiło i co zrobiła ze mną moja odwieczna ambicja by należeć do inteligencji. Pędziłam za awansem i dystynkcją, a teraz jakoś nie potrafię się w ogóle ruszyć. Nienawidzę siebie za chęć bycia kimś innym niż wszyscy wokół. Co jest złego w byciu zwykłym trybikiem w sprawnej maszynie?
Mokry ślad na szosie z lejącego się opryskiwacza prowadzi do naszego domu. Na podwórku ojciec miota się rozpaczliwie przy maszynie, podczas gdy jego pieniądze wsiąkają w wykoszony trawnik. Świecę mu latarką, kiedy grzebie w kablach szwankującego ustrojstwa, bo na nic innego nie mogę się przydać, na niczym się nie znam i do niczego innego się nie nadaję. Przyglądam się jego zwinnym, silnym, brudnym rękom, które znają się na wszystkim, podczas gdy on, bliski płaczu, ale w pełni przytomny, powtarza do siebie: "Dobra, gdzie jest hydraulika? Gdzie jest hydraulika? Co jest nie tak z tym traktorem? No dalej!". W końcu to, co się miało ruszyć, rusza się i kapitał przestaje lać się na ziemię.
Wracam do domu, żeby zjeść roztopione lody, usiąść z powrotem przed laptopem i poczuć się jak totalne gówno. Patrzę przez okno swojego pokoju, jak po opanowaniu kryzysu Ojciec z powrotem wyjeżdża w pole, w ciemną noc, jeszcze nie wiedząc, że następnego dnia nie będzie deszczu, który zapowiadali. Deszcz jest mu potrzebny, żeby nawóz dobrze wchłonął się w glebę. Więc wyrusza ciemną nocą w to falujące morze jęczmienia, ale jutro nie będzie padało, wobec tego większość jego pieniędzy i tak wyparuje do atmosfery.

Komentarze
Prześlij komentarz