Przejdź do głównej zawartości

Bycie w wódzie

Był 18 lipca, poniedziałek. Trzeci dzień jego, jak się wkrótce okaże, ostatniego ciągu alkoholowego. Pił wtedy już tylko czystą wódkę, to nie była już Tatra. Większość dnia chodził ledwo przytomny. Nasze jasne, nowobogackie mieszkanie na Dworskiej znowu przeistaczało się w duszną melinę. Ktoś, kto nie żył pod jednym dachem z alkoholikiem chyba nie zrozumie do końca, jaka atmosfera panuje w takim domu. Trudno jest adekwatnie odwzorować to połączenie bezsilności, obrzydzenia i rozpaczy. 

Nie było nic gorszego niż przebywanie z Filipem na 34m², kiedy był w ciągu. Ten jego bełkot i chwianie się na nogach. Kiepy na narzucie z Zara Home, kiedy był już tak pijany, że nie trafiał w popielniczkę. Rozlana wódka na podłodze, kiedy nie trafiał już do szklanki. Ten przeszywający dźwięk wódki lanej do szklanki, lepkiej, niezmienianej od kilku dni. Nie bawił się już w kieliszki i mycie naczyń. Dźwięk lanej wódki rano, wieczorem, w nocy. Budzenie się do tego dźwięku zza ściany, kiedy Filip wstawał, siadał w fotelu, odpalał pierwszego szluga i szykował się na porannego klina. Jego awanturnictwo, oskarżenia, obelgi, pretensje, groźby, na przemian z desperacką potrzebą bliskości "Dlaczego jesteś dla mnie taka nieczuła? Dlaczego nie chcesz się do mnie przytulić? Dlaczego mnie odpychasz?". Bycie traktowaną jak największy wróg, jakbym zniszczyła mu życie, jakbym go oszukała, uwiodła, a potem prośby, obietnice, wzbudzanie litości, szukanie zrozumienia. Jego oddech śmierdzący rzygami. Zmrużone oczy, sflaczałe mięśnie twarzy. Pijackie mamrotanie przez sen. Spanie obok niego, w jednym łóżku. Krótkie, depresyjne momenty, kiedy był przez chwilę trzeźwy i samoświadomy, kiedy nie zdążył jeszcze z powrotem najebać się do nieprzytomności. 

Jeszcze niedawno grzaliśmy się w słońcu na plaży w Kryspinowie. Unosiliśmy się na wodzie. Wskakiwałam mu na plecy, przyklejałam się do jego ciała. Wodziłam nosem w jego mokrych, czarnych włosach. Nie chciało nam się wychodzić na brzeg, nawet kiedy nadciągały burzowe chmury i zaczynał padać deszcz. Nie spieszyło nam się. 

Trzymam w szafie jego pamiątkową koszulkę z Mistrzostw Polski w Pływaniu z 2001 roku, które odbywały się chyba na Koronie. Najlepiej pływał chyba żabką. Nie pamiętam już, czy zajął na tamtych mistrzostwach jakieś wysokie miejsce. Dużo rzeczy zaczynam zapominać.


 


Był poniedziałek, 18 lipca, i Filip tonął w morzu wódczanym.

Ciężko było na to wszystko patrzeć. Nie miałam siły go ratować. Moja reakcja była zawsze taka sama: ja chcę stąd uciec.

Potrzebowałam stamtąd wyjść, z tego mieszkania, które uwielbialiśmy, a które zaczynało robić się nagle za ciasne. Potrzebowałam zrobić coś dla siebie, pobyć sama ze sobą. Chcę na zewnątrz, chcę na słońce, chcę na powietrze. Wymyśliłam, że odwiedzę Galerię Kazimierz i kupię w końcu tę ostatnią książkę Żulczyka, którą Marek Sekielski chwalił za precyzyjne odzwierciedlenie stanu umysłu alkoholika na bani. Był to dobry moment na tego typu lekturę, skoro Filip znowu zaczął pić po półtoramiesięcznej przerwie. 

To co się z nim działo było dla mnie nadal w dużej mierze niezrozumiałe. Niby wiedziałam co to "głód alkoholowy" i potrafiłam z wyprzedzeniem rozpoznać, że zanosi się na "nawrót". Zaznajomiłam się z podstawową terminologią. Ale jednak realia uzależnienia były dla mnie na jakimś głębszym poziomie zwyczajnie niepojęte Dlaczego znowu to picie? Dlaczego znowu ta wódka i po co? Dlaczego jest tylko coraz gorzej? Zaczynałam zdawać sobie sprawę z rzeczywistej skali swojej niewiedzy.

Zakomunikowałam więc Filipowi, że idę do Empiku.

A czytałaś jego poprzednie książki? – zagaił, trochę jakby nieszczerze, trochę jakby próbował mi przypomnieć, że poza tym jego chlaniem jest też całkiem inteligentnym facetem. Powinnaś zacząć od wcześniejszych, gościu pisze dość specyficznie. 

Nie mówię mu: "Filip, chcę przeczytać akurat tę najnowszą powieść Żulczyka, bo głównym bohaterem jest alkoholik. Jest ukazany jego wewnętrzny monolog, a ja chcę zrozumieć, co się dzieje w twojej głowie. Chcę się dowiedzieć, jak to jest, że alkoholik jest w stanie wszystko zaprzepaścić."

Obraziłby się. Po pierwsze to kogo ja usiłuję z niego zrobić? A po drugie to ja jestem winna za wszystko, co złe w tym związku. Lepiej już nic nie mówić.

Weź mnie ze sobą, ja też chcę iść do księgarni. Zaraz się zbiorę, tylko to dopiję.

Nigdzie ze mną nie idziesz, jesteś pijany.

Staram się być stanowcza, choć jest mi go szkoda. Chciałabym, żeby mógł ze mną pójść.  Chciałabym, żeby było normalnie. Ze łzami w oczach i łamiącym się głosem poprosił, żebym przynajmniej w takim razie jemu też kupiła jakąś książkę. 

Bardzo chciałbym dostać od ciebie książkę powtórzył dobitnie, z przejmującą powagą koncentrując się na wymowie, by pijany język mu się nie poplątał na którymś wyrazie. Może być coś o motoryzacji. 

Filip w sumie dużo kiedyś czytał. Młody sportowiec a do tego czytelnik. Przypomina mi się zdjęcie z jednego z licznych albumów rodziny Jakubowskich. Lipiec 2004, byli wtedy na campingu w Malborku. Nastoletni Filip leży w trawie, na brzuchu, czyta książkę. Oparta głową o jego tyłek leży Dorota, jego mama. Kiedy umierała na raka, (na oddziale paliatywnym, wśród konających staruszków, bo już nie rokowała), w Polsce szalał Covid, był ścisły lockdown i nikogo nie wpuszczano do szpitala. Mógł sobie na nią chyba popatrzeć przez szybę, bo, o ile dobrze pamiętam, Ciocia Marysia, farmaceutka, załatwiła mu taką namiastkę odwiedzin po znajomości. To było chyba w 2020. Kiedy się poznaliśmy rok później, we wrześniu nadal był w żałobie. A potem zmarł jego ojciec i został sierotą. To właśnie z opróżniania mieszkania po Janku przywiózł albumy rodzinne. Zastanawiam się, czy Dorota jest pijana na tym zdjęciu. Na ilu zdjęciach była pijana?

Koniec końców wyszłam z Empiku z Informacją zwrotną i książką o rewolucji statystycznej w piłce nożnej.

Siadam na ławce przy Wiśle i zaczynam Żulczyka. Udaje mi się przeczytać kilkanaście stron, zachód słońca w szybach Forum skutecznie odwraca uwagę. Para turystów prosi o zdjęcie. Dziewczyna podaje mi swój telefon, jakbym była normalna, jakbym wzbudzała zaufanie.

Kiedy wracam do mieszkania, on śpi, a kiedy się budzi, jest zbyt pijany, by zarejestrować, że dostał ode mnie jakiś prezent (zorientuje się następnego dnia). Jest zbyt pijany, by w ogóle pamiętać, że trzy godziny temu coś ode mnie chciał.

Malbork 2004


Tak się działo za każdym razem, gdy wpadał w ciąg: 

  1. Po kilku dniach jestem psychicznie wykończona.
  2. Dochodzi do kulminacyjnej awantury, w której mi oświadcza, że i tak nigdy mi na nim nie zależało, od dawna szukam tylko pretekstu, żeby z nim zerwać, więc równie dobrze mogę zbierać swoje rzeczy i wypierdalać.
  3. Biorę tę sugestię na poważnie, bo i tak nie mogę już z nim wytrzymać. Pakuję manatki i kupuję bilet na busa.
  4. Następnego dnia rano błaga mnie, żebym została. Co ja się w ogóle wygłupiam? Przecież dobrze wiem, że z tym wyrzucaniem mnie z mieszkania to było tylko jego głupie, pijackie pierdolenie. Pewnie specjalnie to robię, żeby wzbudzić w nim poczucie winy tym moim traktowaniem na poważnie wszystkiego, co bredził po pijaku.
  5. Wyjeżdżam na Krupe.
  6. Rodzina Filipa kontroluje pod moją nieobecność sytuację na Dworskiej.
  7. Po tygodniu ostrego picia Filip ląduje w szpitalu.
  8. Dostaję telefon o złej sytuacji zdrowotnej Filipa i o tym, że Wujek Andrzej posprzątał nam mieszkanie.
  9. Wracam do Krakowa.
  10. Schodzimy się ze sobą i następuje (chwilowa) poprawa.

 

Tym razem było jednak trochę inaczej.

Punkt 5. wyjechałam w środę, 20 lipca.

Punkt 6. poniedziałek, 25 lipca, dzień przed śmiercią Filipa Wujek Andrzej przyjeżdża skontrolować sytuację na Dworskiej. Posprzątał nam mieszkanie (spędził dobrych kilka godzin na szorowaniu podłogi). Posiedział trochę z Filipem, próbował przemówić mu do rozsądku. Nie miało to większego sensu, kiedy Filip był kompletnie pijany – zbyt głęboko był zanurzony pod taflą morza wódczanego, żeby miały do niego dotrzeć jakiekolwiek fale dźwiękowe. No ale mimo wszystko Wujek Andrzej próbował z nim porozmawiać. Będzie ostatnią osobą, która widziała Filipa żywego. Razem z Ciocią Marysią będą organizować pogrzeb.

Wujek Andrzej uznaje, że jeszcze nie jest tak źle, żeby wzywać pogotowie. Zdaje mi relację przez telefon: "Nie ma tragedii, poprzednim razem sytuacja przedstawiała się znacznie gorzej. A poza tym, to co by powiedzieli ci ratownicy? No że chłop się urżnął?". Więc Filip nie trafia do szpitala, odpada punkt 7. 

Pomimo uspokajających wieści od Wujka Andrzeja, postanawiam wrócić do Krakowa. Od dwóch dni dostaję alarmujące telefony bezpośrednio od Filipa, z których wynika, że bynajmniej nie jest z nim dobrze. Ma urojenia i omamy. Wydaje mu się, że w nocy ktoś chodzi po mieszkaniu, słyszał kroki. Któregoś razu telefon odblokował mu się sam z siebie, chociaż go nie dotykał, i zaczął wyświetlać coś jakby stream na żywo z wnętrza naszego mieszkania. Boi się być sam. Ma lęki. Nie daje sobie rady. Ale nie są to lęki na tyle ostre, by strach powstrzymywał go przed wyjściem o czwartej nad ranem do stacji BP na Kapelance po kolejną flaszkę z tym dał sobie radę. Szydzę z niego. Zachęcam go, żeby napił się wódki, to na pewno ustąpią wszelkie lęki i cierpienia spowodowane piciem wódki. Jestem okrutna. To nie był dobry moment na gromienie bestii retoryki pijackiej.

Poniedziałek, 25 lipca, dzień przed śmiercią Filipa, Krupe. Usiadłam w słońcu, na schodach przed domem, z głową w rękach, zmęczona i sfrustrowana. 

– No i jak tam? zapytała się zmartwiona Matka Agnieszka.

No źle odparłam bez ogródek. Muszę tam wracać. No trudno, spędziłam w Krupem kilka dni, chciałam zostać dłużej, ale jemu widocznie odwala. To jest sytuacja zagrożenia życia. Kto wie, co może się stać, jak on ma takie chore fazy. Tylko co ja mam zrobić, jak tam dojadę? Wezwać pogotowie? Wylać wszystko do zlewu i zamknąć go w mieszkaniu na klucz, żeby nie miał dostępu do alkoholu? Przecież to nie jest żadne rozwiązanie na dłuższą metę. 

Matka Agnieszka nie za bardzo była w stanie coś mi na to odpowiedzieć, bo też w sumie nie było nic do powiedzenia. Naoglądała się już, jak na pozór ten miły, czuły facet niszczy życie jej córki i nasłuchała się już mojego płaczu. 

Zrobisz to, co uważasz za słuszne.

Dobra, nie wiem, co mam teraz począć, ale skoro jutro wyjeżdżam, to chcę przynajmniej odhaczyć wypad na plażę w Horodysku. Więc zarezerwowałam bilet na Taniego Busa do Krakowa, żeby mieć to z głowy, wskoczyłam w strój kąpielowy, wsiadłam na rower i przejechałam dwadzieścia kilometrów w jedną stronę tylko po to, by przepłynąć sobie kilka rundek. Bo odkryłam tego lata, że pływanie, bycie w wodzie, to najwyższa forma bycia w świecie. Trudno jest mi sobie wyobrazić bardziej odprężającą aktywność niż kąpanie się w jeziorze. 

W ogóle prof. Beata Piątek proponowała mi kiedyś motyw pływania we współczesnej literaturze brytyjskiej jako temat pracy magisterskiej. W ostatnich latach wyszło co najmniej kilka powieści, w których pływanie (tak jak leżenie w Infinite Jest) jest reakcją na jakieś egzystencjalne zagubienie. Przychodzi mi do głowy Night Swimming Doreen Finn albo Dorośli Marie Aubert, chociaż to jest akurat autorka pochodząca z Norwegii.

Ma to pływanie pewnie jakieś freudowskie uzasadnienie, coś w stylu: "spośród wielu różnych aktywności dorosłego człowieka, bycie w wodzie najbliżej odwzorowuje doświadczenie bycia w brzuchu matki, za którym wszyscy ludzie podświadomie tęsknią całe życie, bo czuliśmy się wtedy bezpieczni i nie było niczego poza teraz". Może dla alkoholika bezpieczeństwo, tu i teraz, to bycie w wódzie. Małgorzata Halber pisała w Najgorszym człowieku na świecie, że dla osoby uzależnionej używka jest jak "najlepszy przyjaciel. Matka. Kocyk. Dom. Miłość." Dlatego trzeźwiejąc przechodzi się żałobę po używce, bo tracisz substancję, która cię koi i utula. Równie dobrze bycie w wódzie może być powrotem do łona matki, dunno, te freudowskie rozkminy zawsze brzmiały trochę śmiesznie. 

A jednak coś w tym jest. Jeden z głównych problemów tego związku, przewijający się w regularnych kłótniach, polegał na tym, że nasza relacja nigdy nie była dla Filipa wystarczająca, choć doszczętnie się w niej zatracałam. Niemal każdy dzień, od rana do wieczora, spędzaliśmy razem. Nie zajmowałam się już swoim życiem. Nie kontaktowałam się z przyjaciółmi. Nie miałam sfery prywatnej poza naszym związkiem. Zaczęłam odnosić wrażenie, że nigdy nie byłam w stanie zapewnić mu tyle uwagi, ile potrzebował a potrzebował w zasadzie bezustannej uwagi i złościł się, kiedy jej nie dostawał bo Filip tak naprawdę chciał do mamy.

 

Horodysko, 25 lipca, poniedziałek, dzień przed śmiercią Filipa

Posiedziałam chwilę na plaży, zakopałam stopy w piasku, przeczytałam rozdział Informacji zwrotnej, spaliłam kilka szlugów i wróciłam do domu gdzieś po 17:00. Zadzwoniłam do Filipa. Powiedział mi przez telefon, że nie daje już sobie rady, on to wszystko pierdoli i chce się zabić.

Przez resztę dnia nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Był kompletnie pijany, bełkotał. Nie pierwszy raz mówił takie rzeczy po pijaku i nic z tego nie wynikało. Próbowałam go ostudzić: 

Jutro wieczorem wracam do Krakowa, więc mógłbyś poczekać z tym zabijaniem się.

Dzwoni do mnie tego dnia jeszcze po 22:00 na WhatsAppie i tym razem brzmi jakby wytrzeźwiał i był w zdecydowanie lepszym stanie emocjonalnym. Nie mówi nic o zabijaniu się. Mówi o tym, jak bardzo pyszny jest Żywiec Zdrój jabłkowy i że chciałby się nim oblać od stóp do głów. Prosi mnie o zamówienie taksówki, która dowiozłaby mu do mieszkania zgrzewkę wody mineralnej, bo on się boi, że jak wyjdzie do sklepu, to kupi sobie flaszkę. A sam nie może zadzwonić, bo ma zablokowane konto. Albo inaczej, mogłabym mu doładować konto, odda mi hajs. Odpowiedziałam mu, żeby nie robił cyrku i poszłam spać. I to był ostatni raz, kiedy słyszałam jego głos. Prawdopodobnie byłam ostatnią osobą, z którą miał kontakt. Nie wiem, nadal czekam aż skończy się dochodzenie i będę mogła to sprawdzić w jego telefonie, który zabezpieczono jako dowód.

Ten moment jest kluczowy. Punkt 9. z listy, wracam do Krakowa. 

Ale nie spieszyło mi się z tym. Nie jechałam tam z przeświadczeniem, że muszę go ratować, że jest w ogóle jakiś śmiertelny kryzys. Kupiłam sobie bilet dopiero na 16:40. Byłam w Krakowie późnym wieczorem, po 21:00.

Tak się obawiałam, tydzień po śmierci Filipa, kiedy wysiadałam z tramwaju na przystanku Korona i szłam złożyć zeznania na Komisariacie Policji V w Krakowie, że może ktoś się zapyta, dlaczego przyjechałam tamtego feralnego dnia dopiero o 21:00. Albo dlaczego nie zaalarmowałam kogoś z jego rodziny, że Filip komunikował myśli samobójcze. Albo dlaczego nawet nie próbowałam się z nim kontaktować 26 lipca, we wtorek, w dniu jego śmierci wszak jego rodzina nabiła mu od rana kilkanaście nieodebranych połączeń, a ja ani jednego. A to nie było przecież tak, że telefon mi się rozładował. Albo że nie mogłam wyjechać z Lublina porannym busem nie, właśnie specjalnie kupiłam bilet na popołudniowy, żeby dotrzeć do Krakowa jakoś na wieczór. Ale nikt się nie zapytał "dlaczego?". I dobrze, bo odpowiedź jest najgorsza z możliwych: bo mi się, kurwa, nie chciało. 

To był jego trzeci ciąg tego typu w ostatnim czasie, "kopniak w brzuch z półobrotu" po półtoramiesięcznym okresie abstynencji, który mylnie napawał optymizmem. Tym razem, po tym rozczarowaniu i utracie nadziei, zaczęła zachodzić we mnie jakaś zmiana, jakaś emocjonalna degradacja, odhumanizowanie. W ostatnich dniach jego życia, kiedy do mnie dzwonił i mówił, że boi się być sam w mieszkaniu, jest mu źle, bardzo cierpi i nie daje sobie rady, nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ludzkich odruchów, tylko mu jeszcze bardziej dosrywałam. Wyobrażam sobie, że umierał samotny i opuszczony, w bólu, lęku i beznadziei.

Coś we mnie wyschło. Czułość we mnie wyschła, po całym tym płakaniu z ostatnich dni, po tych niekontrolowanych napadach łkania, a w szerszej perspektywie po skumulowanych łzach ostatnich miesięcy. Więc stałam się oschła. Byłam zgorzkniała, zrezygnowana, zmęczona, zniechęcona i wkurwiało mnie, że muszę ciągle przejmować się Filipem. Latałam jak głupia w tę i z powrotem z Krakowa do Krupego, z Krupego do Krakowa, bo od kiedy zaczął pić wódkę, nie dawałam już sobie z nim rady. Moje życie stało się pakowaniem plecaka, rezerwowaniem biletu, łkaniem na przystanku. Chroniczna faza alkoholizmu była ponad moje siły. Nie nadawałam się na anielicę-terapeucicę. Potrzebowałam czasu dla siebie, samotności i świętego spokoju jak tlenu, ale nie mogłam spełnić swoich potrzeb, nie mogłam zostawić dorosłego faceta samego w mieszkaniu, bo by się zachlał. Odwodniłby się, wypłukał z elektrolitów, rzygałby krwią, srałby pod siebie, miałby ataki paniki i omamy, tłukłby się po mieszkaniu i coś by sobie złamał. Chciałam się w końcu wyplątać z tego współuzależnienia.

No jak z dzieckiem myślałam sobie. Nie mogę wyjechać na tydzień, na dwa, bez obawy, że coś nie pierdolnie.

Spędziłam na Krupem kilka dni i już musiałam wracać, bo mój facet leżał w łóżku, wysmarkiwał z nosa czarne skrzepy krwi i miał schizy, że ktoś chodzi po mieszkaniu. Jego wujek interweniował, bo mnie oczywiście nigdy nie było na miejscu, kiedy ktoś powinien przy nim być. No co za żenada, znowu ktoś musiał przejąć moje obowiązki pod moją nieobecność. Znowu ktoś sprzątał nam mieszkanie, wynosił butelki i podawał Filipowi rozpuszczone witaminy. A potem jeszcze ten telefon, że nie chce mu się żyć, że się zabije no to tym bardziej trzeba wracać, skoro mu odpierdala. 

Ale nie będę leciała na złamanie karku, bo z Bubu znowu jest źle. Wyjadę po południu. Chcę tu jeszcze posiedzieć, w swoim pokoju, z dala od tego wszystkiego. Chcę poczytać książkę. Chcę mieć dla siebie jeszcze jeden dzień bez Filipa.

Więc w dniu jego śmierci przedłużałam sobie urlop macierzyński i jak gdyby nigdy nic czytałam Informację zwrotną Jakuba Żulczyka. Nie udało mi się powstrzymać próby samobójczej Filipa, bo 26 lipca, w dniu jego śmierci, wolałam dłużej pospać i poczytać książkę. Na tym mi wtedy zależało, na to miałam ochotę. Chciałam przeczytać jeszcze kilka rozdziałów o pijackim życiu Marcina Kani zanim pojadę zanurzyć się z powrotem w pijackim życiu Filipa Jakubowskiego.

Żeby być w Lublinie na 16:40, z Krupego musiałam wyruszyć dwie godziny wcześniej, o 14:40, co dawało w zasadzie jeszcze pół dnia dla siebie, pół dnia siedzenia z książką w wygodnym fotelu, jeszcze pół dnia bez Filipa. Dojazd na 21:00 w Krakowie wydawał się OK, nie za późno, są jeszcze tramwaje i nie ma problemu z dostaniem się do mieszkania spod dworca. Takie miałam motywacje. A nie dzwoniłam do niego tego dnia, ani do nikogo z jego bliskich, bo po co, skoro i tak będę wieczorem w mieszkaniu i na własne oczy ocenię, jak się sprawy mają.

Dopiero w busie, wieczorem, kiedy dojeżdżałam do Krakowa (zostało jeszcze jakieś pięćdziesiąt kilometrów), zdjęłam z uszu słuchawki z muzyką i zaczęłam się zastanawiać: "a co jeśli z tymi jego myślami samobójczymi to było na poważnie?". Zaczęłam mieć jakieś ponure przeczucie, zaczęłam się denerwować. Niebo było różowe.


 

Nie znam jeszcze wyników sekcji zwłok, ale gdyby się okazało, że do zgonu doszło między 13:00 a 14:00, to ja wtedy przyjemnie spędzałam sobie dzień na czytaniu Informacji zwrotnej Jakuba Żulczyka. Doczytałam ją wtedy do połowy. Drugą połowę skończyłam po pogrzebie. 

26 lipca miałam Informację zwrotną w plecaku, wśród podstawowych rzeczy, które wtedy spakowałam. Plecak z laptopem, kosmetykami, ubraniami na zmianę, ładowarką do telefonu i książką Żulczyka leżał pospiesznie zrzucony na podłogę, kiedy zobaczyłam w łóżku martwego Filipa. Plecak z Informacją zwrotną walał mi się pod nogami, kiedy nie czułam pulsu w jego zimnym, stężałym nadgarstku a w czekoladowych oczach, zza niedomkniętych powiek, nie było widać życia. Przestawiłam ten plecak w inne miejsce, żeby nie przeszkadzał, kiedy policjanci, technicy, prokuratorka, ratownicy medyczni i pracownicy prosektorium zaroili się w naszej sypialni. 

Dzień wcześniej, 25 lipca, zanim wybrałam się rowerem na plażę w Horodysku, w momencie podejmowania decyzji o kupnie biletu na Taniego Busa "Lublin 16:40 Kraków 21:00", zmieniła się treść ostatniego punktu z listy. Punkt 10. zmienił się na: "odnajduję jego zwłoki i dzwonię na 112". Przyjechałam zbyt późno. Może wystarczyło przyjechać kilka godzin wcześniej. Może wystarczyło pojechać porannym busem. Mała, głupia decyzja wywołała efekt motyla. Gdybym przyjechała do Krakowa wcześniej, to miałabym szansę udaremnić jego próbę samobójczą. Albo w ogóle by do niej nie doszło, albo trafiłby do szpitala. Opatrzyliby mu nadgarstek, przepłukaliby mu żołądek, jeśli się czymś dodatkowo nafaszerował, może zostałby następnie poddany obserwacji psychiatrycznej nie wiem. W każdym razie, skończyłoby się to wszystko znacznie lepiej, niż się skończyło.

To świadczy chyba o tym, jak bardzo jest to wciągająca powieść i zdolny autor, jeśli 26 lipca nigdzie mi się nie spieszyło, bo chciałam sobie w spokoju poczytać Informację zwrotną Jakuba Żulczyka xD

No i jak to się wszystko zajebiście złożyło! O ironio, dostałam, co chciałam mam teraz tyle czasu dla siebie, tyle teraz przede mną dni bez Filipa! Jezu, jak się cieszę. Dzień za dniem bez Filipa. Tyle przestrzeni. Tyle czasu do zabicia, od kiedy się zabił. W końcu sama. Biorę prysznic sama, kładę się do łóżka sama, gotuję sama, robię zakupy tylko dla siebie. Widzę śmieszny filmik z żółwiem i nikomu go nie wysyłam. Wychodzę z domu i nikomu o tym nie mówię. Kolejny dzień bez Filipa. Patrzę na zachód słońca i on nie patrzy ze mną. Czekam na nadchodzącą burzę i on się ze mną nie jara. Idę na spacer i on nie idzie obok mnie, nie wdycha rześkiego powietrza po deszczu, nie nabija kroków w aplikacji. Jadę pod szkolne boisko porzucać do kosza i on nie koryguje mojej techniki. Oglądam serial i go nie pauzuję co chwila, bo już nikt nie zagłusza mi dialogów swoim komentarzem. Odpalam szluga i nie podaję mu zapalniczki. Kolejny dzień życia z nieobecnością Filipa. Jutro też się obudzę i znowu go nie będzie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mobilność

Kolejny dzień pozwalam sobie na bycie maksymalnie zdekoncentrowaną, choć powinnam teraz zakuwać na egzamin z lektoratu. Sama już siebie nie rozumiem. Jest ze mną źle? Czy może to, co mnie dopadło – niemoc i rozkojarzenie – jest normalne i powszechne w tej dobie pandemicznej? Może za dużo rozmyślam, a powinnam po prostu zęby zacisnąć i przez to przebrnąć? Chociaż zęby mocno są już starte i zniszczone, niedługo nie będę miała czego zaciskać. Bruksizm jest chorobą-metaforą.  Co najmniej kilka opcji do rozważenia: a) Na wsi przestało mi zależeć na wykształceniu, przyszłości i mojej miejskiej, inteligenckiej tożsamości. Dlatego sobie odpuszczam tuż przed finałem studiów, dlatego nie potrafię się zmotywować.  b) Popadłam w apatię albo anhedonię; nie jest ze mną aż tak dobrze, jak mi się wydaje.  c) Nie wytrzymuję stresu i zamarzam jak jaszczurka, zamiast docisnąć gazu z tym wszystkim i mieć z głowy Uniwersytet Jagielloński. d) Nie stoję pod ścianą, nie ma naglącej zewnętrznej motywacji, n

Rozbroić polaczkowatość – "Ale z naszymi umarłymi" Jacka Dehnela

(Mnie też ta odklejona folijka u dołu triggeruje) W marcu byłam na spotkaniu z cyklu Teksty przed korektą w Księgarni Karakter, na którym Jacek Dehnel z dużą swadą i charyzmą odczytał przedpremierowe fragmenty Ale z naszymi umarłymi . Na początku większości z obecnych musiało się wydawać, że to tylko taki żart. Zaśmiewaliśmy się z ociekających absurdem opisów polskiego folkloru, z „rapczeru”, z ekspertyzy technicznej grobu w wykonaniu cikowickiego kamieniarza na antenie TVP Kraków i z sekciarskiej mszy w kościele św. Piotra i Pawła na Grodzkiej. No i nie dowierzaliśmy. Sympatycznie było bardzo, owszem, ale konsternacja wisiała w powietrzu. He he, Dehnel czyta Janion jak Faulkner czytał Szekspira ? Otóż tak. [1] Okazało się, że Dehnel naprawdę będzie wydawał książkę, w której zombie ciągną Plantami pod Wawel. No i fajnie. Po powrocie z dużą ekscytacją relacjonowałam przebieg spotkania swojej współlokatorce i prognozowałam, że jak to wyjdzie, to przecież petarda będzie