Przejdź do głównej zawartości

Zagłada Królestwa Blupów



Niedziela, 31 lipca 2022, Kraków. Kilka dni po śmierci Filipa, kilka dni przed jego pogrzebem. Nie miałam nic do zrobienia, a to mnie trzymało ostatnio w ryzach – załatwianie spraw. Zapierdol, nie było miejsca w grafiku na rozklejenie się. Było mieszkanie do opróżnienia, klepsydry do rozwieszenia, znajomi Filipa do powiadomienia, wieniec do zamówienia w kwiaciarni, rozwiązywanie umowy na internet, kupowanie ubrań na pogrzeb, zeznania na komendzie. Owszem, budziłam się rano z płaczem, ale potem brałam się w garść i leciałam ogarniać rzeczy.

Dopóki nie przyszła niedziela i nie było niczego do załatwienia. Ryzykowna sytuacja. Co można robić w niedzielę? Można leżeć na kanapie i łkać, dopóki zaufana przyjaciółka nie poratuje cię swoimi zapasami Xanaxu. Ja wolałam zapierdalać jak nieczłowiek, byle nie myśleć.

Więc żeby mieć jakiś cel do odhaczenia tego dnia, wpadłam na pomysł, że zrobię sobie tatuaż. W tym samym studiu na Szewskiej, w oficynie na obskurnym podwórku, gdzie Filip zrobił sobie swój pierwszy i ostatni tatuaż kilka miesięcy wcześniej.

Weszliśmy tam zupełnie spontanicznie podczas któregoś wypadu na Stare Miasto. Facet popijał z piersiówki, jak go dziarał, co bardzo Filipowi imponowało: „fajny gość”. Ja siedziałam na skórzanej kanapie i gadałam z właścicielem przybytku o eurosieroctwie – on z perspektywy emigranta, ja z perspektywy dziecka emigrantów. Po godzinie wyszliśmy ubożsi o kilkaset złotych.

Zrobił sobie rzymską jedenastkę na przedramieniu, marzył o niej od dawna. Jego szczęśliwa liczba, bo urodził się 11.11.1991. Bardzo był z siebie zadowolony, że w końcu ją sobie wydziarał, w wieku trzydziestu lat. Gapił się ciągle na ten tatuaż, a ja mu go regularnie smarowałam specjalnym kremem do gojenia.

Podobało mu się uczucie bycia tatuowanym. Odpowiadał mu ten specyficzny ból, igła maszynki przeszywająca skórę. Od razu zaczął obmyślać kolejny projekt: trupia czaszka albo nóż na żebrach. 

 


 

Takie sztampowe dziary miały w jego przypadku sens – kiedy był gówniarzem i uciekał z domu, wieczorową porą, w Parku Jordana, zaatakował go nożownik. Jakiś totalnie chory psychicznie człowiek. Po prostu zaszedł go od tyłu i zasadził mu kosę między żebra. Około dwunastoletni Filip zaczął na niego wrzeszczeć i go przeklinać: „Pojebało cię?! Coś ty zrobił?!”. Facet się speszył. Odprowadził wkurwione, wykrwawiające się na śmierć dziecko w jakieś bardziej publiczne miejsce w parku, gdzie ktoś mógłby je znaleźć i mu pomóc. Porzucił Filipa na którejś alejce i uciekł. Podobno kiedy odsiedział wyrok, znowu na kogoś napadł, tym razem ze skutkiem śmiertelnym, a potem sam się powiesił.

Filip leżał na ziemi w kałuży krwi, kiedy zlecieli się wokół niego zaalarmowani przechodnie. Zrobiła się afera – przekrzykiwanie się, co należy teraz zrobić. Jedna starsza pani życzyła sobie, by ułożyć Filipa w pozycji bezpiecznej. A ponieważ przez cały ten czas był przytomny, to na nią też nawrzeszczał, że chyba ją pojebało. Kobieta skarciła gówniarza, z którego lały się hektolitry krwi, jakby akurat teraz był na to najlepszy moment: „Och, co za niekulturalny chłopiec!”. Mieliśmy z tego bekę.

Ostrze przebiło płuco, ale ominęło serce o kilka milimetrów. Filip ledwo przeżył, otarł się o śmierć. Przypominała mu o tym wielka blizna pooperacyjna, ciągnąca się wzdłuż jego, o ile dobrze pamiętam, prawego boku. Był pod wrażeniem umiejętności ratowników medycznych, którzy zafundowali mu szaleńczy rajd przez pół Krakowa, z Krowodrzy do Prokocimia. W szpitalu dziecięcym ktoś przeklął srogo nad jego głową, kiedy rozcięli mu nożycami ubranie i odsłonili ranę. Pielęgniarki wrzuciły piąty bieg, pędząc z jego łóżkiem na salę operacyjną. A tam chirurdzy odwalili kawał spektakularnej roboty.

Prawie dwadzieścia lat później, zupełnie pijany Filip leżał obok mnie z podwiniętymi nogami w naszej sypialni uwalonej petami, pustymi puszkami i butelkami. Opowiadał mi tę historię jakby streszczał jakiś genialny film akcji albo odcinek jego ulubionego podcastu kryminalnego. Po czym się rozpłakał. „No i po co oni mnie wtedy uratowali? Po co było to wszystko, jak ja nie chcę żyć?”.

 

 

W studiu na Szewskiej nie było starego towarzystwa. Whatever. I tak pewnie nie pamiętaliby Filipa i tej jego jedenastki. Byli dwaj młodzi goście wizytujący w Krakowie na weekend, pomazani na twarzy jak Lil Peep. Zazwyczaj bałabym się w ogóle do nich odezwać, bo nie czułabym się z nimi na równi, nie czułabym się wystarczająco fajna. Sama nie przestąpiłabym w ogóle progu studia tatuażu. Zazwyczaj byłam osobą towarzyszącą Filipa w takich sytuacjach. Filip był fajny, Filip był chadem. Filip był wysoki, piękny, brodaty, wychował się w tym mieście, grał w koszykówkę, pił, ćpał, imprezował, ruchał niezliczoną liczbę lasek bardziej atrakcyjnych ode mnie i miał tak sympatyczne usposobienie, że wszyscy go lubili z marszu. Filipowi zależało, żebym siebie polubiła. Dopóki nie dostrzegł dla siebie zagrożenia w mojej wysokiej samoocenie.

Whatever. Kiedy się zapierdala jak nieczłowiek, to fobia społeczna i poczucie niższości trochę odpuszczają. Jeden gość akurat nie miał żadnego klienta. Wysłałam mu na Messengerze zdjęcie żółtej kartki samoprzylepnej z napisem „blup <3”. Pierwszy, historyczny, koślawy blup z naszej lodówki, autorstwa Filipa. Blup założycielski. Wskazałam miejsce docelowe tatuażu: wewnętrzna strona lewego nadgarstka, obok żył.

W sumie później myślałam też nad nożem w tych okolicach.


 



Na początku mieliśmy fazę na gluta.

Któregoś dnia Filip zapytał się mnie: „kim dzisiaj jesteś?”. Znaczyło to tyle co: „jak się dzisiaj czujesz?”. Odpowiedziałam, że dzisiaj jestem glutem (”tak sobie”). To go rozbawiło.

Zaczęliśmy nazywać siebie glutami, jak mieliśmy takie rozlazłe, leniwe dni, kiedy nic się nie chce, nie ma energii i najlepiej to by było rozwalić się na kanapie z paczką chrupków Tygrysków. Dużo mieliśmy takich dni i w zasadzie to większość czasu tak spędzaliśmy. Zaczęliśmy więc utożsamiać gluta właśnie z tego typu przegrywowym trybem życia, jaki prowadziliśmy. Nie odnosiliśmy sukcesów na polu zawodowym, nie podróżowaliśmy, nie chodziliśmy na siłownię, nie czytaliśmy książek o rozwoju osobistym – byliśmy glutami. Lubiliśmy się wygłupiać, jeść pizzę Giuseppe i oglądać quizy z Kowalem i Paczulą na WeszłoTV.

 

Użycie gluta w zdaniu:

„Wstawaj, glucie, zrobiłem ci śniadanie.”

„No nie bądź takim glutem, zbieraj się, idziemy.”

„Czemu nie chcesz mieć dzieci? Nie chciałabyś takiego małego gluta?”

 

A potem YouTube podsunął Filipowi filmik „The Unsolved Mystery of the Bloop”. Dotyczył dźwięku o początkowo niezidentyfikowanym źródle, wydobywającym się z głębin oceanu. Zarejestrowano go pierwszy raz w 1997 roku i od tamtej pory Bloop był obiektem szurskich spekulacji. Naukowcy ustalili, że źródłem dźwięku są cielące się lodowce. Bardziej sensacyjna teoria była taka, że gdzieś tam w abisalu albo hadalu grasuje wielki potwór. Ale dźwięk, mający świadczyć o jego istnieniu, nie brzmiał jakoś szczególnie tajemniczo ani groźnie – brzmiał jakoś tak glutowato. 

Zajebiście nam to siadło. Chodziliśmy se po chacie i dla beki wydawaliśmy tajemniczy dźwięk oceanicznego monstrum. Tak się zajaraliśmy potwornym Bloopem, że wkrótce wyparł gluta. Jak widać, blup jest spolszczoną onomatopeją. 

Z biegiem czasu w ogóle zapomnieliśmy o tej oceanicznej etymologii blupa, jakby był on w naszym słowniku od zawsze. Dopiero pół roku po śmierci Filipa mnie olśniło i przypomniałam sobie o tym filmiku na YouTubie.

 

Użycie blupa w zdaniu:

Podoba ci się ten film?

blup („mega”)

 

Albo:

Co chcesz na obiad?

blup („nie wiem”)

 

Pod względem semantyki, blup mógł znaczyć wiele różnych rzeczy, zależnie od kontekstu. Najczęściej jednak blup funkcjonował u nas jako wyraz czułości. "Blup" można było powiedzieć na dobranoc. Jak nie byliśmy akurat razem, bo np. on jechał do babci, a ja robiłam zakupy w Kauflandzie, to można było napisać eskę o treści „blup” albo zadzwonić:

Elo, chciałem tylko blupnąć.

blup <3

blup <3

 

Blup stał się również rzeczownikiem własnym. My byliśmy Blupami. Mieliśmy jakiś dryg światotwórczy, lubiliśmy się izolować i odgradzać od rzeczywistości. Wymyślaliśmy własne uniwersum, Królestwo Blupów. Było ono monarchią, ale republikańską, ale to my ustaliliśmy zasady – no nieważne. Jeśli coś nam się nie podobało, np. wojna w Ukrainie albo pedofilia, to mówiliśmy:

W Królestwie Blupów takie chore gówno nie miałoby miejsca, bo Blupy są dobre, szlachetne, nikomu nie szkodzą i ogólnie chcą, żeby wszystkim było fajnie, co nie?

blup

 

Przez jakiś czas mieliśmy też zwyczaj zostawiać sobie codziennie rano karteczkę z blupem na lodówce. Każdego dnia trzeba było blupnąć w innym stylu. Przestaliśmy to robić, kiedy mieliśmy obklejone prawie całe drzwi lodówki i zaczynały kończyć się nam pomysły.

Jednym z najcięższych momentów w tych dniach tuż po śmierci Filipa było odklejanie całej tej karteczkowej instalacji. Równie bolesne jak wyciskanie mopa z jego krwi podczas mycia podłogi, jak już zabrali jego ciało do prosektorium. Nie zabłysnęła żadna nadprzyrodzona łuna światła ani mury mieszkania na Dworskiej nie pękły na pół, kiedy upadało Królestwo Blupów. 

 


 

Kolejne ciągi alkoholowe odbierały mi mojego Blupa. Kiedy Filip zaczynał pić wódkę, zapadał się w sobie a wraz z nim nasze wspólne życie. Liczyła się już tylko kolejna flaszka.

Każdy widział kiedyś ostro najebaną osobę. Może wzbudzało to powszechny entuzjazm, może politowanie. „Mareczek tak się spizgał, że narysowaliśmy mu na czole karniaka wodoodpornym markerem xD”. „Mareczek chyba trochę przesadził, zmiotło go z planszy. Pić to jednak trzeba umieć”. Nie było nic zabawnego czy żenującego w piciu Filipa. Picie Filipa było złowieszcze, wzbudzało lęk i niepokój. Filip pił wódkę nie po to, żeby się dobrze bawić, tylko po to, by pogrążyć się we własnym mroku. Mareczek się zrzygał, przespał i po ciężkim kacu wrócił do żywych. Kiedy Filip się zrzygał i trochę przespał, zaczynał pić od nowa. Od nowa, od nowa i od nowa.

Pił do nieprzytomności, bo już nie chciał być w tym świecie, nie chciał już nic czuć. Nie przeszkadzało mu, że doprowadza siebie do naprawdę dramatycznego stanu, już mu nie zależało. Oczywiście, od picia na umór nie czuł mniej tylko więcej bólu. Nie raz trzeba go było hospitalizować. W trakcie ostatniej takiej jego wizyty w szpitalu zaliczył transfuzję krwi, bo od ciągłego picia wódki nabawił się anemii. Zabawne jak wódka może zrobić z człowieka zombie a potem wampira.

Robiła z niego też widmo, co snuje się po mieszkaniu i się na tobie mści. Nie odpuści, dopóki cię porządnie nie zgnoi. Po wódce Filip był najgorszą wersją siebie. Wszczynał kłótnie i chciał się kłócić nieustannie. Snuł się za mną, ze swoim potokiem obelg, żalów i pretensji, nieważne gdzie bym nie uciekła z pokoju pod prysznic, spod prysznica na balkon. Choćbym płakała i błagała, by dał mi choć na chwilę spokój, on dalej miał potrzebę, by się na mnie wyżywać, nic go nie ruszało. To ja zgrzeszyłam. Powinnam się przed nim ukorzyć. Powinnam być taka, jaka on chce, żebym była. Powinnam przed nim uklęknąć, obciągnąć mu, wstać, pójść do Żabki i być szczęśliwa.

To było bolesne i wyniszczające, owszem. Ale chyba gorsze było, kiedy był najebany do tego stopnia, że już ledwo chodził i fizycznie nie był w stanie wyartykułować jakiekolwiek słowo, niezależenie jak krzywdzące by ono nie było. Widziałam w jego oczach, że rozpoznaje moją twarz czasami nawet  uśmiechał się na jej widok jak niemowlę, jakby jednak miał ze mną jakieś pozytywne skojarzenia ale nie kontaktował, co się wokół niego dzieje, jego tutaj nie było.

Zamykał się w sobie, w swojej schorowanej głowie. Był w swoim ponurym, paranoidalnym świecie, do którego ja nie miałam dostępu. Był to świat opanowany przez nienawiść i cierpienie, pełen morderców, oszustów i ludzi, którzy chcieli go skrzywdzić. Choć siedział obok i mogłam go dotknąć, słyszałam jak oddycha, widziałam jak pije, to on był nieobecny, był gdzieś indziej. Widział i czuł zupełnie inne rzeczy niż ja.

Inaczej to przeżywasz, kiedy twój kumpel jest najebany do nieprzytomności przez kilka godzin w schyłkowej fazie imprezy; inaczej, kiedy ktoś, kogo kochasz, jest najebany do nieprzytomności codziennie od dwóch tygodni. Jeśli Mareczek się spizgał i zmiotło go z planszy, to zaliczył wpadkę. Filip specjalnie dążył do tego stanu. Codziennie od rana pił wódkę tak, żeby go odcięło, żeby go nie było.

Wolał się odwrócić i zniknąć, zamiast być ze mną, a ja nie mogłam z tym nic zrobić. Niszczył siebie na moich oczach, a ja nie miałam nad tym żadnej kontroli, jak w złym śnie. Pozostawałam sama ze swoją rozpaczą i bezsilnością wobec jego autodestrukcji i zdeterminowanej nieobecności. Poczucie straty było jednym z bardziej dotkliwych doznań w tym przybytku melancholii na ulicy Dworskiej, in this house of sadness – this house of gloom. Żałoba za Filipem i utraconym wspólnym życiem zaczęła się na długo przed jego śmiercią.





Po pogrzebie wróciłam na wieś i przestałam trzymać się w ryzach. Nie było już powodu, by trzymać się kupy i uważać, by się nie rozkleić. Odizolowałam się. Byłam przebodźcowana ciągłym zapierdolem. Miałam dość tego wianuszka ludzi nad moją głową, którzy mi doradzali życzliwie co teraz powinnam zrobić. Lubię ich i szanuję, wiem, że chcieli dobrze, chcieli okazać wsparcie, ale jeszcze chwila, a zaczęłabym wrzeszczeć i przeklinać: „To mi się wszystko w życiu posypało, nie tobie. To ja leżę tutaj i konam, a ty chcesz mnie przekręcić do pozycji bezpiecznej swoim neofickim pierdoleniem o terapii”.

Ale w sumie szkoda, że się nie zdobyłam na wizytę u psychiatry po należny mi kwit. Bo kiedy przestałam ryczeć, obwiniać się i rozkminiać, dlaczego stało się to, co się stało, wpłynęłam na suchego przestwór oceanu depresji. Myślałam, że już jest lepiej przeszło mi siedzenie nocą na balkonie z papierosem i wycie z bólu do księżyca. Lada chwila miałam podnieść się z gleby, wyjść do ludzi, przeprowadzić się do Lublina, zacząć szukać pracy. A tu taki chuj. Weltschmerz, obezwładniające poczucie egzystencjalnej pustki. Jeszcze w marcu chciałam codziennie już tylko umrzeć.

Coś tam zdążyliśmy z Filipem zbudować w ciągu niecałego roku naszego związku: jakieś wspólne życie, wspólne mieszkanie, wielkie plany, Królestwo Blupów. Ludzie biorą śluby, żeby przez resztę życia, do usranej śmierci, pielęgnować tę strukturę, wzbogacając ją o kolejne elementy konstrukcyjne – dzieci, koty, psy, samochody, kredyty hipoteczne, pamiątki z podróży, Thermomix. Inni ludzie, jak jeszcze tego wszystkiego nie mają, to do tego usilnie dążą: szukają tej jednej, odpowiedniej osoby, z którą będą mogli zbudować idealne, ustabilizowane życie. Ja doświadczyłam w dość przykrych okolicznościach, jak cała ta piękna konstrukcja potrafi się rozjebać w drobny mak w przeciągu dwóch tygodni. Co się dało spakowałam w kartony, resztę wyrzuciłam w 60-litrowych workach na śmieci. Co ja mam jeszcze w swoim życiu budować i w zasadzie, kurwa, po co? Już sobie pograłam w te wasze Simsy, już mnie ta gra nie interesuje.

Na zewnątrz mogło się wydawać, że po takim czasie od śmierci Filipa jest już ze mną w miarę OK i mi też dość często tak się wydawało. No ale nie było OK, czułam się w chuj źle. Nadal nie jest jakoś super. Mijały kolejne miesiące, a ja nie chciałam już musieć się pozbierać, musieć sobie cokolwiek jeszcze w życiu układać. Nie chciałam już musieć się starać, aby moja historia zakończyła się satysfakcjonującym wszystkich happy endem. Wyglądałam przez okno w swoim pokoju i myślałam: „Czego wy ode mnie jeszcze, kurwa, chcecie? Dlaczego po tym wszystkim muszę jeszcze mieć coś do zaoferowania temu światu?”. Robiłam sobie kawę i myślałam: „Ja już nie chcę dalej żyć”.

Patrzyłam na nadgarstek z tatuażem i wyobrażałam sobie, jak by to było pójść w ślady Filipa. Kreśliłam w głowie scenariusz: gdybym zrobiła to rano pod prysznicem, to miałabym cały boży dzień, żeby się wykrwawić. Siostra Sandra wróciłaby z pracy i myślałaby, że nie ma mnie w domu, bo poszłam na spacer. Być może znalazłaby moje zwłoki dopiero wieczorem: chciałaby się umyć, odsłoniłaby kurtynę od prysznica, a tu taki zonk.

Ale mam jednak jakiś instynkt samozachowawczy. Wzdragała mnie wizja przyłożenia sobie ostrza do nadgarstka i wcięcia się w skórę na tyle głęboko, żeby było to efektywne. Chyba trzeba być serio w ekstremalnym stanie psychicznym, żeby nie mieć naturalnej bariery przed naruszeniem swojego ciała. Ja jeszcze w takim stanie nie byłam. Głównie to chciałam, żeby ktoś przyszedł i mnie humanitarnie odstrzelił, jak cierpiące zwierzę.

W sumie nie wykluczam, że Filip też nie zrobił tego w ten sposób. W trakcie oględzin policjant znalazł sznyty na nadgarstku – sama obczaiłam je dopiero w zakładzie pogrzebowym – i pod prysznicem leżał nóż. Więc na pewno próbował. Ale mógł też przedawkować jakieś leki albo po prostu zapić się na śmierć, organizm mógł w końcu nie wytrzymać. Nadal nie znam wyników sekcji zwłok. Prokuratura nadal wszystkiego nie sfinalizowała, nie wiem czemu to tyle trwa. Whatever. Oficjalne potwierdzenie przyczyny zgonu niewiele zmieni: Filip chciał się zabić i nie żyje.

Ja nadal tutaj jestem. Tamte myśli, jak na razie, po prostu się rozwiały. Poczucie bezsensu wszystkiego już mnie tak nie przygniata. Całkowicie się go nie pozbyłam, często mi towarzyszy, ale już nie wywołuje tych samobójczych nastrojów. Poza tym przeczytałam na Wikipedii o efekcie Wertera i ta oświeceniowa część mnie uznała, że głupio by było powtarzać kolejny schemat.

Komentarze

  1. Głupio prosić o kolejne wpisy przy takim rozdzieraniu się w słowie, takiej intymności, ale: napiszesz coś jeszcze?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś tu się jeszcze pojawi kiedyś, keep calm. Listopad jest najlepszy na takie pisanie. Miło mi bardzo, pozdrawiam :)

      Usuń
  2. ja pierdole rozpierdolił mnie ten wpis na drobne kawałeczki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba dobrze. To nawet więcej niż zakładałam, że uda mi się osiągnąć tym wpisem

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bycie w wódzie

Był 18 lipca, poniedziałek. Trzeci dzień jego, jak się wkrótce okaże, ostatniego ciągu alkoholowego. Pił wtedy już tylko czystą wódkę, to nie była już Tatra . Większość dnia chodził ledwo przytomny. Nasze jasne, nowobogackie mieszkanie na Dworskiej znowu przeistaczało się w duszną melinę. Ktoś, kto nie żył pod jednym dachem z alkoholikiem chyba nie zrozumie do końca, jaka atmosfera panuje w takim domu. Trudno jest adekwatnie odwzorować to połączenie bezsilności, obrzydzenia i rozpaczy.  Nie było nic gorszego niż przebywanie z Filipem na 34m², kiedy był w ciągu. Ten jego bełkot i chwianie się na nogach. Kiepy na narzucie z Zara Home, kiedy był już tak pijany, że nie trafiał w popielniczkę. Rozlana wódka na podłodze, kiedy nie trafiał już do szklanki. Ten przeszywający dźwięk wódki lanej do szklanki, lepkiej, niezmienianej od kilku dni. Nie bawił się już w kieliszki i mycie naczyń. Dźwięk lanej wódki rano, wieczorem, w nocy. Budzenie się do tego dźwięku zza ściany, kiedy Filip ws

Mobilność

Kolejny dzień pozwalam sobie na bycie maksymalnie zdekoncentrowaną, choć powinnam teraz zakuwać na egzamin z lektoratu. Sama już siebie nie rozumiem. Jest ze mną źle? Czy może to, co mnie dopadło – niemoc i rozkojarzenie – jest normalne i powszechne w tej dobie pandemicznej? Może za dużo rozmyślam, a powinnam po prostu zęby zacisnąć i przez to przebrnąć? Chociaż zęby mocno są już starte i zniszczone, niedługo nie będę miała czego zaciskać. Bruksizm jest chorobą-metaforą.  Co najmniej kilka opcji do rozważenia: a) Na wsi przestało mi zależeć na wykształceniu, przyszłości i mojej miejskiej, inteligenckiej tożsamości. Dlatego sobie odpuszczam tuż przed finałem studiów, dlatego nie potrafię się zmotywować.  b) Popadłam w apatię albo anhedonię; nie jest ze mną aż tak dobrze, jak mi się wydaje.  c) Nie wytrzymuję stresu i zamarzam jak jaszczurka, zamiast docisnąć gazu z tym wszystkim i mieć z głowy Uniwersytet Jagielloński. d) Nie stoję pod ścianą, nie ma naglącej zewnętrznej motywacji, n

Rozbroić polaczkowatość – "Ale z naszymi umarłymi" Jacka Dehnela

(Mnie też ta odklejona folijka u dołu triggeruje) W marcu byłam na spotkaniu z cyklu Teksty przed korektą w Księgarni Karakter, na którym Jacek Dehnel z dużą swadą i charyzmą odczytał przedpremierowe fragmenty Ale z naszymi umarłymi . Na początku większości z obecnych musiało się wydawać, że to tylko taki żart. Zaśmiewaliśmy się z ociekających absurdem opisów polskiego folkloru, z „rapczeru”, z ekspertyzy technicznej grobu w wykonaniu cikowickiego kamieniarza na antenie TVP Kraków i z sekciarskiej mszy w kościele św. Piotra i Pawła na Grodzkiej. No i nie dowierzaliśmy. Sympatycznie było bardzo, owszem, ale konsternacja wisiała w powietrzu. He he, Dehnel czyta Janion jak Faulkner czytał Szekspira ? Otóż tak. [1] Okazało się, że Dehnel naprawdę będzie wydawał książkę, w której zombie ciągną Plantami pod Wawel. No i fajnie. Po powrocie z dużą ekscytacją relacjonowałam przebieg spotkania swojej współlokatorce i prognozowałam, że jak to wyjdzie, to przecież petarda będzie