Przejdź do głównej zawartości

Występność nocy

Któregoś pełnego wieczora, to była sobota, przystanęłam na kładce nad Polem Mokotowskim, skąd widać było granatowo-różowy brzuch nieba, dwie wyspy drzew stołecznych i rozbłyskane miasto. Asfalt oddawał zapach dnia i wydzielał aromat niosący obietnicę tego, co może dać letni wieczór w mieście. Znam ten zapach z pierwszych wypraw do centrum, kiedy w ogólniaku jeździłyśmy do Hybryd z nadzieją poznania chłopaków jeżdżących na deskorolkach, gdy każdy mijany na ulicy chłopak mógł być tym, który się w nas zakocha. Ten dreszcz, kiedy się już weszło przez bramkę i siedziało w klubie z hip-hopem, i czekało, aż ktoś spojrzy. I łowiło się tych, na których spojrzeć warto. To jest zapach tego, co się może zdarzyć.

Stałam tam i wiedziałam, że wracam do domu, do mieszkania, i nagle zdałam sobie sprawę, że to już nie dla mnie. Że to zakazane. Że mi nie wolno. Że nie ma już dla mnie występności nocy. Że nie będę się snuć i rozmawiać z przypadkowymi osobami, nie zastanawiając się nad tym, co mówię. Poczułam ten sam ból i żal co wtedy, kiedy byłam na diecie i wiedziałam, że już nigdy nie będę mogła zjeść paczki delicji na raz.

(Najgorszy człowiek na świecie Małgorzaty Halber, rozdział "Nawrót")

 

 

Wyszliśmy w piątek na spacer w tym, w czym staliśmy. On w T-shircie, z którego jeszcze nie do końca odeprały się ślady sosu po rollo z Żywca. Ja w jego szarej bluzie, w której szybko zaczęłam się pocić, i w zmechaconych shortach eksponujących kilkudniowy zarost na nogach. Założyliśmy buty i poszliśmy osiągać kolejne cele przebytych kroków w jego aplikacji. Bo teraz robiliśmy takie rzeczy. Był trzeźwy już prawie od miesiąca i chodziliśmy na spacery. Po ostatnim zapiciu wyszedł ze szpitala na przeciwko Groteski z założeniem, że teraz "ma nastać spokój, szczęście i dobrobyt" w Królestwie Blupów

Kiedyś ciężko było go wyciągnąć z pokoju. Zbieranie się do wyjścia rozciągało się na godziny. "Dokończę to piwo, spalę szluga i już idziemy", ale trzeba było go pilnować, upominać się, żeby rzeczywiście na tym jednym piwie się skończyło. Przygotowania do mierzenia się ze światem zewnętrznym mogły zawsze eskalować na dwie Tatry i pięć szlugów. W tym czasie ja dostawałam pierdolca. Trzeba było go poganiać, żebyśmy się nie spóźnili. I trzeba było schować kolejne dwie Tatry do plecaka. Jedną, żeby mógł się z nią jeszcze skitrać w jakiejś bramie, bocznej uliczce albo pod garażem – miał swoje ulubione miejsca tego typu. Miał mentalną mapę Krakowa z punktami, gdzie ryzyko, że ktoś się przypierdoli było niskie.

Czasami pomagałam mu dopijać tę Tatrę, bo było mi czasami wszystko jedno. Czasami wypijał pół puszki na raz zbyt szybko i musiał się zrzygać. Trzeba było mieć przy sobie gumy, byle nie miętowe. No i wtedy był szczególnie zawiedziony swoją postawą, bo jego organizm właśnie opuszczały błogosławione procenty, które tak skrupulatnie uzupełniał. Nie po to pił od rana, żeby się zrzygać i wytrzeźwieć. 

Raz się zdarzyło – szliśmy wtedy do jego babci na obiad – że przy okazji ostrego rzygania Tatrą na tyłach blokowiska, pod garażami, popuściły mu też zwieracze i zesrał się w gacie. Definitywnie musieliśmy się wtedy spóźnić, bo trzeba było wrócić do mieszkania, żeby mógł się umyć i przebrać. 

Lol, sensacyjny fragment, gościu zesrał się w gacie xD 

Niezręcznie jest to teraz wyciągać na zewnątrz, dzielić się taką anegdotą z anonimowymi czytelnikami, ale był to istotny element naszego uniwersum (Królestwa Blupów). Na żywo, wtedy pod tym blokiem, w ogóle nie było w tym nic niezwykłego. Akurat takie sytuacje były dla nas normą, byliśmy z tym oswojeni. Filip cierpiał na chorobę Leśniowskiego-Crohna, nieuleczalną chorobę jelit. Żarty o kupie były spoiwem tego związku. 

Sęk w tym, że przy tak ciężkiej chorobie alkohol jest wzbroniony, bo sieje jeszcze większe spustoszenie w organizmie niż zazwyczaj. Z ostatnich badań wychodziło, że Filip miał wątrobę 60-letniego menela, choć był dwa razy młodszy, i w zasadzie to powinien skonać na ostre zapalenie trzustki. Jednak w niczym mu to nie przeszkadzało. Zdarzały się co prawda Crohnowe przeboje typu plucie krwią albo takie nagłe bóle brzucha, że się składał w pół ze łzami w oczach. Ale takie sytuacje co najwyżej odbierały komfort picia i tyle. Nie mogę powiedzieć, że miał kompletnie wyjebane, bo zależało mu na swoim ciele, był niespełnionym sportowcem, ale jednak żaden lęk przed śmiertelnymi konsekwencjami zdrowotnymi nie był w stanie go powstrzymać od popadnięcia w kolejny ciąg.

Nie dokończyłam poprzedniego wątku, ta druga Tatra do plecaka: żeby mógł ją wypić w drodze powrotnej komunikacją miejską. Zazwyczaj Filip robił to po kryjomu, ale pewnego razu – kiedy wracaliśmy z obiadu od jego drugiej babci – dość bezceremonialnie otworzył Tatrę w zatłoczonym autobusie, pomimo moich próśb żeby się wziął kurwa powstrzymał. Jakaś kobieta zaczęła się pieklić, chciała zawiadomić kierowcę. Musieliśmy się szybko ewakuować na najbliższym przystanku. Nawrzeszczałam na niego przy ludziach i resztę trasy pokonałam na nogach, zostawiając go gdzieś w tyle.

Ja zawsze chodzę z plecakiem, tak jak inne dziewczyny noszą torebki. Więc naturalnie mój plecak stał się jego skrytką. Byłam jego tragarzem. Wkurwiał się, kiedy robiłam sceny i nie chciałam mu spakować Tatry. On nie miał swojego plecaka, nie było go na niego stać, bo wszystkie pieniądze przepijał. Nie było go stać na laptopa, słuchawki i nowe ubrania. Oddałam mu swoje spodnie. Pożyczałam mu bluzy, skarpetki i T-shirty.

Ale to były zamierzchłe czasy. Teraz mieliśmy dużo pieniędzy. Filip był trzeźwy od prawie miesiąca i szliśmy na spacer w przyjemny, lipcowy wieczór, bo nie chcieliśmy go zmarnować. 

 


 

Miałam ochotę na loda, takiego z maszyny, a jakoś po drodze nie było żadnej lodziarni. Zamotaliśmy się, nie wiedzieliśmy gdzie iść. On poirytowany, bo gdyby wyszedł sam na ten spacer, to nie byłoby problemu z podjęciem decyzji. W końcu zrobiliśmy najgłupszą rzecz, czyli poszliśmy przez most Piłsudskiego bulwarami pod Wawel. Po drodze wypindrzone dziewczyny. Szczególnie jakieś dwie lambadziary w ekspresyjnych, zwiewnych sukienkach falujących na wietrze, jakby właśnie wyszły z sesji zdjęciowej dla Gali. Wymieniliśmy się z Filipem pogardliwymi spojrzeniami, "krindż xD". 

Kupił mi upragnioną gałkę lodów waniliowych i usiedliśmy na murze koło Smoka Wawelskiego, przy Alei Gwiazd, w gronie turystów. Jakoś niekoniecznie byliśmy w nastroju na celebrowanie chwili. Byliśmy sobą dość mocno zażenowani, że wylądowaliśmy w takim miejscu. Rodziny z dziećmi, dziadkowie w Birkenstockach, ciotki z Canonami na szyjach, ja ze swoim lodem w rożku. Za to na drugim brzegu Wisły, w Hotelu Poleskim, dudniła muzyka, jakaś całkiem spoko techniawa. Kiwaliśmy sobie głowami w jej rytm, jak gołębie, podczas gdy mamusie robiły bombelkom zdjęcia ze smokiem.

Poszliśmy dalej, w stronę Mostu Dębnickiego, i nieoczekiwanie trafiliśmy w sam środek towarzystwa rozgrzewającego się przed imprezą. Tutaj już nie było aparatów i par z wózkami. Sfrustrowany gościu z Pyszne.pl przebijał się na rowerze przez głośne, rozweselone grupki licealistów i białych kołnierzyków piwkujących na murku przed pójściem do Shine'a, na Szpitalną czy gdziekolwiek się teraz chodzi.

Nie wiedzieliśmy, że życie nocne przenosi się na bulwary. W jego czasach nie chodziło się nad Wisłę. W moich czasach nie zaobserwowałam, żeby chodziło się nad Wisłę. Bulwaru Czerwieńskiego nie było na jego mapie. Znowu usiedliśmy, niby na szluga, ale tak naprawdę po to, żeby pobyć w tym tłumie. Wszyscy wokół nas mieli właśnie biforek, a my byliśmy spiętymi, nudnymi, źle ubranymi ludźmi, którzy siedzą i kopcą papierosy, bo nie mogą tak po prostu pójść w melanż. Mi było szkoda, że nigdy nie miałam takiego życia, bo byłam zakompleksioną kujonką ze wsi Krupe. Jemu było szkoda, że nie może już mieć takiego życia, rozglądał się wokół niemal z tęsknotą. Oboje poczuliśmy się nieswojo, oboje poczuliśmy żal. Ale próbowaliśmy wmówić sobie, że jesteśmy inni od wszystkich, lepsi, że nie musimy żyć tak jak oni i że przyglądamy się im z dystansem. Tak, tylko powrót do domu i obejrzenie kolejnego odcinka serialu nadal wydawało się raczej smutną opcją, kiedy tutaj toczy się życie miasta. 

No i wrócił we mnie niepokój. Bo zaczęłam zdawać sobie sprawę, że te butelki Somersby i ci wszyscy podchmieleni ludzie, cała ta impreza wisząca w powietrzu, to dla niego wyzwalacz – środowisko, w którym pojawia się głód alkoholowy, przemożna chęć napicia się. 

Ruszyliśmy dalej, rozglądając się wokół siebie jak turyści. Przeszliśmy przez most. Mieliśmy już zmierzać w stronę Ronda Grunwaldzkiego, ale po drodze jednak zahaczyliśmy o ten Hotel Poleski, żeby zobaczyć co się tam dzieje. Ja w sumie też byłam tego ciekawa. Rzeczywiście wyglądało jakby urządzili tam na dole jakiś klub. Na ulicy stało dużo ludzi, dużo siedziało na trawie z piwem w ręku. Co było dość dziwne – w Hotelu Poleskim? 

On już wchodził w ten pijany, rozedrgany tłum. Już chłonął jego energię, już był podjarany. Miał tę iskrę w oczach i dziecięcy wyraz zachwytu na twarzy, jak mały szczyl w wesołym miasteczku na krasnostawskich Chmielakach. Ten tłum go wabił. Chciał spróbować wejść do środka – najwyżej nas nie wpuszczą. 

Ja stanęłam na uboczu jak słup i próbowałam mu to wybić z głowy – "w tych ubraniach?" – ale tak naprawdę bałam się, tak jak zawsze się bałam, bo czułam się w takich miejscach gorsza i niefajna i niegodna. A teraz jeszcze dodatkowo bałam się o niego. Że jak już się tam dostanie, to na pewno będzie chciał coś wypić. Mówił, że tego nie zrobi, że tylko wejdziemy obadać sprawę. Będziemy jedynymi trzeźwymi ludźmi w tym miejscu. Wejdziemy wśród tubylców jak biali antropolodzy. Ale ja dalej stałam z założonymi rękami. 

I zobaczyłam jak wszystko w nim z powrotem gaśnie. Przeze mnie. Moim świętym obowiązkiem było robienie scen i psucie zabawy.

W końcu postaliśmy jeszcze chwilę, porozglądaliśmy się i wróciliśmy do domu, jak gdyby nigdy nic, ale tak naprawdę to z poczuciem, że jesteśmy totalnymi przegrywami. Mogliśmy przynajmniej zacząć się wtedy beztrosko ruchać – rany boskie, mogłam mu przynajmniej obciągnąć – ale ja już od dłuższego czasu miałam niskie libido, więc podejrzewam, że wzięliśmy prysznic, posłuchaliśmy czegoś o piłce nożnej i poszliśmy spać.

To był chyba ten wieczór, kiedy rzeczywiście zaczął się w nim wyzwalać głód alkoholowy. To był ten wieczór, który zasiał w nim chęć jednorazowych wyskoków, wyjść na miasto, żeby zaszaleć, wyrwać się z rutyny. Od tego momentu czuł się źle w roli trzeźwiejącego alkoholika (choć tak na prawdę to jeszcze nie było trzeźwienie, to było tylko podtrzymywanie abstynencji). Bo w trzeźwym życiu nie było ekscytacji, euforii, nie było głośnej muzyki i rozedrganego tłumu i uniesienia, nie było "nocnej występności", za którą tęskniła też Krysia z Najgorszego człowieka na świecie

Nie było młodości, nie było energii i swobody i to wzbudzało w nim żal (a potem złość), że tu, niedaleko, trzy przystanki od naszego mieszkania, centrum miasta wibruje, a my mamy chować się w domu, oglądać seriale i unikać tego wszystkiego jak ognia, bo jemu nie wolno, on nie może zaszaleć. Może pojechać w góry, może pójść na spacer, może porzucać do kosza, może ugotować babci łazanki, może odwiedzić groby rodziców. A ja od czasu powrotu z Żywca głównie zamulałam, bo nic mi się nie chciało. Nie miałam ochoty nigdzie wychodzić ani niczego inicjować, nawet kiedy podsuwał różne pomysły – wystawa fotograficzna, muzeum gier video, kino, park wodny. 

Więc co takiego miało być w tej trzeźwości równie ekscytującego, co zrekompensowałoby mu nieodwracalną zmianę stylu życia, pożegnanie się na wieki wieków z melanżem? Jak miałoby wyglądać to normalne życie? Stagnacja, zakupy w Kauflandzie, szukanie pracy, chodzenie na terapię, odgrzewana pizza. Co on by z tego miał? Że nie budziłby się codziennie z kacem? Nie byłoby rzygania pod blokiem i leżenia w szpitalu? Jakie to ma znaczenie? On nigdy nie osiągnąłby pełni zdrowia, nawet jakby żył jak mnich, bo zawsze był Crohn. I co dalej? Spokój, szczęście i dobrobyt u boku partnerki, która nie za bardzo wie czego chce? 

Dla mnie i dla jego rodziny to była ulga, kiedy przestał pić. Dla niego to był ciężar utrzymywania abstynencji i spełniania oczekiwań ludzi wokół. Wprost mi powiedział, kiedy zapił, że już od jakiegoś czasu chciał go z siebie zrzucić. Pewnie nadal czuł pustkę. Nadal był przekonany, że musi pić, żeby nie czuć, a potem pić, żeby coś poczuć. 

No to już po wszystkim.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bycie w wódzie

Był 18 lipca, poniedziałek. Trzeci dzień jego, jak się wkrótce okaże, ostatniego ciągu alkoholowego. Pił wtedy już tylko czystą wódkę, to nie była już Tatra . Większość dnia chodził ledwo przytomny. Nasze jasne, nowobogackie mieszkanie na Dworskiej znowu przeistaczało się w duszną melinę. Ktoś, kto nie żył pod jednym dachem z alkoholikiem chyba nie zrozumie do końca, jaka atmosfera panuje w takim domu. Trudno jest adekwatnie odwzorować to połączenie bezsilności, obrzydzenia i rozpaczy.  Nie było nic gorszego niż przebywanie z Filipem na 34m², kiedy był w ciągu. Ten jego bełkot i chwianie się na nogach. Kiepy na narzucie z Zara Home, kiedy był już tak pijany, że nie trafiał w popielniczkę. Rozlana wódka na podłodze, kiedy nie trafiał już do szklanki. Ten przeszywający dźwięk wódki lanej do szklanki, lepkiej, niezmienianej od kilku dni. Nie bawił się już w kieliszki i mycie naczyń. Dźwięk lanej wódki rano, wieczorem, w nocy. Budzenie się do tego dźwięku zza ściany, kiedy Fili...

Zagłada Królestwa Blupów

Niedziela, 31 lipca 2022, Kraków. Kilka dni po śmierci Filipa, kilka dni przed jego pogrzebem. Nie miałam nic do zrobienia, a to mnie trzymało ostatnio w ryzach – załatwianie spraw. Zapierdol, nie było miejsca w grafiku na rozklejenie się. Było mieszkanie do opróżnienia, klepsydry do rozwieszenia, znajomi Filipa do powiadomienia, wieniec do zamówienia w kwiaciarni, rozwiązywanie umowy na internet, kupowanie ubrań na pogrzeb, zeznania na komendzie. Owszem, budziłam się rano z płaczem, ale potem brałam się w garść i leciałam ogarniać rzeczy. Dopóki nie przyszła niedziela i nie było niczego do załatwienia. Ryzykowna sytuacja. Co można robić w niedzielę? Można leżeć na kanapie i łkać, dopóki zaufana przyjaciółka nie poratuje cię swoimi zapasami Xanaxu. Ja wolałam zapierdalać jak nieczłowiek , byle nie myśleć. Więc żeby mieć jakiś cel do odhaczenia tego dnia, wpadłam na pomysł, że zrobię sobie tatuaż. W tym samym studiu na Szewskiej, w oficynie na obskurnym podwórku, gdzie Filip zrobi...

Mobilność

Kolejny dzień pozwalam sobie na bycie maksymalnie zdekoncentrowaną, choć powinnam teraz zakuwać na egzamin z lektoratu. Sama już siebie nie rozumiem. Jest ze mną źle? Czy może to, co mnie dopadło – niemoc i rozkojarzenie – jest normalne i powszechne w tej dobie pandemicznej? Może za dużo rozmyślam, a powinnam po prostu zęby zacisnąć i przez to przebrnąć? Chociaż zęby mocno są już starte i zniszczone, niedługo nie będę miała czego zaciskać. Bruksizm jest chorobą-metaforą.  Co najmniej kilka opcji do rozważenia: a) Na wsi przestało mi zależeć na wykształceniu, przyszłości i mojej miejskiej, inteligenckiej tożsamości. Dlatego sobie odpuszczam tuż przed finałem studiów, dlatego nie potrafię się zmotywować.  b) Popadłam w apatię albo anhedonię; nie jest ze mną aż tak dobrze, jak mi się wydaje.  c) Nie wytrzymuję stresu i zamarzam jak jaszczurka, zamiast docisnąć gazu z tym wszystkim i mieć z głowy Uniwersytet Jagielloński. d) Nie stoję pod ścianą, nie ma naglącej zewnętrzne...