Minął równo rok od ostatniego posta.
No co tam u mnie, no dość chujowe rzeczy się wydarzyły w ciągu tego roku. Wdałam się w poważny związek z alkoholikiem. Filip próbował wyjść z uzależnienia, ale jakoś mu z tym nie szło. Pod koniec lipca popełnił samobójstwo*. Opróżniłam więc nasze mieszkanie na Dworskiej, odhaczyłam kolejny pogrzeb i znowu wyprowadziłam się z Krakowa. Teraz siedzę na wsi, gram w pasjansa na laptopie, zajadam smutki i czytam książki, które pomogą mi zrozumieć, co się właściwie odjebało. W międzyczasie olałam studia będąc na ostatnim roku. Long story short.
Może powinnam zmienić formułę tego bloga, wyspecjalizować się w tematyce chlania. Bo jak już mi się przytrafiła ta życiowa tragedia, to poza żarłoczną fazą na chipsy obudził się we mnie również głód wiedzy: no ja w końcu zamierzam pojąć, co on sobie myślał, co czuł, co nim kierowało, dlaczego zaczął znowu pić, dlaczego się zabił i ogólnie dlaczego wóda sieje takie spustoszenie gdzie tylko nie spojrzę. No bo znowu, tak jak mój wujek-alkoholik "nie zostawił żadnego świadectwa kilkudziesięciu lat miotania się w uzależnieniu i depresji", tak i Filip nie pisał pamiętnika, nie zostawił listu pożegnalnego. Nie zostawił żadnej otwartej furtki do jego głowy i to jest dla mnie dość bolesne. Więc uśmierzam ten ból literaturą piękną.
| Literaturą piękną z telefonu. |
Czy Najgorszy człowiek na świecie (2015, wydawnictwo Znak) zaspokoił mój głód wiedzy i uśmierzył ból? No nie, bo jest to raczej nierealne oczekiwanie. Ale przynajmniej jakąś tam furtkę do głowy alkoholika uchylił.
Co istotne, ta powieść nie jest sensacyjną relacją z samego środka alkoholowej matni – Małgorzata Halber idzie o krok do przodu. To jest powieść o żmudnym procesie wychodzenia z uzależnienia: o trudach podtrzymywania abstynencji, pogłębiania samoświadomości, mierzenia się z systemem publicznej służby zdrowia, czy o ironii popadania z jednego nałogu w drugi, który ma zapełnić lukę po pierwszym. Jasne, są ukazane okoliczności, w których Krysia, narratorka i bohaterka powieści, zaczęła pić (a potem jarać), ale więcej przestrzeni jest poświęcone środowisku, w którym trzeba się jakoś zaaklimatyzować, kiedy chce się już przestać.
Sięgając po literacki debiut Halber (znanej z programu 5-10-15, z kanału muzycznego VIVA w jego latach świetności, a potem jako autorka rysunków z Bohaterem) można by się było spodziewać, że to będzie tendencyjna historia totalnego upodlenia się zwieńczona happy endem, wstaniem z kolan w glorii i chwale. Halber robi tutaj jednak coś innego i, moim zdaniem, bardzo potrzebnego: demitologizuje trzeźwienie. Jak się okazuje, kiedy odstawi się już butelkę, to życie nie staje się z automatu cudowne. Terapia uzależnień nie jest też magicznym narzędziem przynoszącym natychmiastowe korzyści. Picie oczywiście generuje w życiu chujnię, ale abstynencja, terapia, mitingi, mierzenie się ze sobą i ze światem bez pomocy substancji psychoaktywnych to też nie są przelewki. W zasadzie trzeźwienie to mordęga pełna pułapek. Nie ma nic dziwnego w tym, że tak niewielu uzależnionym trzeźwienie wychodzi: większość się od tego wszystkiego odbija i wraca do starych nawyków, czyli do tego, co oswojone i mało wymagające.
Łatwo się o tym zapomina, kiedy desperacko chcesz uratować kogoś, na kim ci zależy. A że w mojej głowie terapia była jedyną racjonalną opcją ratunku (i nadal jest), to urastała mi do rangi jakiegoś zbawienia, rezurekcji. Wiele ta świadomość w moim życiu teraz nie zmienia, ale dobrze jest sobie uporządkować choćby część bałaganu w głowie: nawet gdyby Filip zdążył pójść na terapię, gdyby się nie zabił tydzień przed pierwszą umówioną wizytą, to i tak nie byłoby lekko. Przez ten cały czas byłam naiwnie przekonana, że jak już nie będzie pił i zacznie się leczyć, to wszystko jakoś się ułoży. A to nie takie proste i oczywiste.
Przejechałam się na tym desperacko naiwnym toku myślenia, kiedy Filipowi udawało się nie pić przez półtorej miesiąca. Wyszedł wtedy ze szpitala, do którego trafił po dość ekstremalnym ciągu alkoholowym. Dotarło do niego, że otarł się o śmierć. Postanowił zmienić swoje życie, jak zazwyczaj ludzie robią w takich okolicznościach. Na początku byłam szczęśliwa. On był z siebie zadowolony, w ogóle nie chciało mu się pić, alkohol go odrzucał. Wstąpiła w niego jakaś nowa energia, był zupełnie nowym człowiekiem. Ale nie zdawaliśmy sobie oboje sprawy, że ten entuzjazm był przejściowy i złudny – że to tylko tzw. "miesiąc miodowy". Wtedy jeszcze nie znałam tego terminu. Nie byliśmy przygotowani na szarą rzeczywistość trzeźwienia, jaką dla alkoholika jest po prostu życie w ogromnym napięciu i zagubieniu po wyeliminowaniu substancji, na której polegało się na co dzień w tak ogromnym stopniu. Ja nie byłam przygotowana na to, że on będzie taki chwiejny emocjonalnie i drażliwy. Nie potrafiliśmy nazwać tego napięcia, nie rozmawialiśmy o tym.
Mój przyjacielu, byłeś mi naprawdę bliski
Filip rozładowywał się trochę spacerami po Zakrzówku. Krysia, bohaterka Najgorszego człowieka na świecie, postawiła na wypieki i rower. Ale w obu ich przypadkach napięcie nie znikało, było codziennie i było go od chuja. Żarliśmy się z Filipem nagminnie o jakieś kompletne pierdoły – w supermarkecie, na ulicy, gdziekolwiek – nieświadomi skąd się biorą te wszystkie spiny. Krysia, o dziwo, porównuje wyeliminowanie używki do żałoby:
To jest członek rodziny.
To jest twój najlepszy przyjaciel. Matka. Kocyk. Dom. Miłość.
Tak jest.
Tylko głupio raczej o tym powiedzieć, lepiej o tym pożartować w chłopięcej literaturze.
Dlatego pisze się list pożegnalny do alkoholu. Dlatego bycie z nim albo w pobliżu przypomina natykanie się na swojego byłego.
Rozstanie zawsze boli.
Więc Filip równocześnie przechodził żałobę po niedawno zmarłych rodzicach i nieudanym związku z jego prawdziwą życiową partnerką, Tatrą.
Krysia tłumaczy, że w "żałobie po używce", tak jak w każdej innej żałobie, przechodzi się przez różne etapy. Akceptacja jest dopiero na końcu, jest poprzedzona etapami zaprzeczania, buntu, targowania się i depresji. Czasami uzależnionemu może się tylko wydawać, że osiągnął akceptację, a wewnątrz nadal nosić bunt.
Po wyjściu ze szpitala, Filip zdawał się zupełnie pogodzony z tym, że jest alkoholikiem i już nie będzie więcej pił. Ale może tylko dałam się nabrać. Po pewnym czasie, dość krótkim, jak gdyby nigdy nic – jakby już zapomniał o pobycie w szpitalu i o całej tej trwodze, która go popchnęła do podjęcia decyzji o zerwaniu z Tatrą – zaczęło się zaprzeczanie (Może wyskoczymy gdzieś na drinka? Przecież nic się nie stanie!) i bunt (Dlaczego nie mogę tak jak wszyscy inni pójść w piątek do klubu i się napić?! Dlaczego mnie traktujesz jakbym był jakiś nienormalny?!). Cały entuzjazm i świeża energia wyparowały znacznie szybciej niż w przeciągu miesiąca i potem jechaliśmy już tylko na dupościsku.
No i tak wygląda trzeźwienie. Nie jest to dar nowego życia tylko mierzenie się codziennie ze starym sobą. Nowe życie trzeba sobie wypracować i ułożyć.
Gombrowiczowska pupa na NFZ
Halber sporą część Najgorszego człowieka poświęca relacji Krysi z chodzenia na terapię – prywatną jak i w publicznym ośrodku. Prywatna zaczęła dawać jej satysfakcję dopiero kiedy trafiła na terapeutkę z odpowiednim vibem. Tylko tej pani nie przeszkadzało na przykład, że Krysia, po rzuceniu alko, nadal nałogowo reguluje emocje poprzez palenie marihuany albo uciekanie w dość rozbudowaną fantazję na jawie (Krysia miała wymyślonego chłopaka).
Z drugiej strony, terapia w publicznym ośrodku okazuje się być przez większość czasu porażająco nudna i frustrująca. Spotkania grupowe raczej nie obfitują w epifaniczne doznania. Są prowadzone według scenariusza przez takie młode, trochę nieporadne kobietki bez jakiegokolwiek daru pedagogicznego. Nie jawią się one jako godny zaufania autorytet dla ludzi, którzy są dwa razy starsi i na chlaniu wódki zęby zjedli. Najgorsze są indywidualne sesje z NFZ-u: Krysia jest koncertowo olewana przez doktor Bożenę, która ewidentnie męczy się, bo musi odbębnić swoją robotę. Dodatkowo na mitingach AA, które mają być uzupełnieniem terapii, ludzie nie chcą się otworzyć, bo nie ma ku temu zapewnionej odpowiedniej przestrzeni, więc klepią jakieś banały. Generalnie brakuje zaangażowania i po stronie terapeutek i po stronie terapeutyzowanych.
Krysia koniec końców broni publicznych placówek, no bo jednak pomagają mimo wszystko i są potrzebne, ale to "mimo wszystko" jest w Najgorszym człowieku wyraźnie podkreślone. Ciężko jest się Krysi odnaleźć na terapii z NFZ i wytrzymać do końca, bo na każdym niemal kroku ma do czynienia ze skostniałymi strukturami i obojętnością. Spotkania grupowe polegają na nudnych, krindżowych pogadankach, wykładach i ćwiczeniach, będących dla tych dorosłych ludzi zwykłą mordęgą, cofnięciem do czasów podstawówki. To pisanie w zeszytach, robienie prac domowych i odczytywanie ich na głos, "dobierzcie się w pary" i siedzenie w szkolnym krzesełku, w półokręgu... – nie wątpię, że są to sprawdzone metody, pewnie trudno byłoby obrać jakąś inną formułę, ale niezaprzeczalnie jest ona mocno upupiająca.
Jako alkoholiczka, której naprawdę zależy na wytrzeźwieniu, Krysia nie ma nic do gadania – podjęła wyzwanie Actimela i teraz musi z tym handlować. Musi usiąść w tym szkolnym krzesełku i wymienić cechy rodziny
dysfunkcyjnej. Musi się nauczyć jak rozpoznawać co czuje tak naprawdę w
danym momencie i jak radzić sobie z głodem alkoholowym. Musi się oduczyć "pijanego myślenia". A wraz z nią pięćdziesięciolatkowie z kuratorem na karku za jazdę po pijaku i ta druga i ostatnia kobieta w grupie, której opieka społeczna grozi odebraniem dzieci.
– Dlaczego na liście zaleceń dla trzeźwiejących alkoholików są same zakazy? – zapytałam zła trzeciego terapeutę.
– Ty najpierw przetrzeźwiej, a potem kwestionuj zalecenia.
Wtedy zrozumiałam, że ja tutaj nie mam żadnych praw, żadnego własnego zdania, bo jestem uzależniona i mam się nie wymądrzać. W ośrodku, do którego dobrowolnie chodziłam dwa razy w tygodniu, to uczucie miało mi cały czas towarzyszyć.
Przyprawianie gęby
Trzeźwe myślenie wymaga przyznania się przed samym sobą, że nie ma się kontroli nad swoim uzależnieniem i że samemu nie dasz rady przestać pić. Tylko kim byłby alkoholik, gdyby nie upierał się przy rozwiązaniu na Zosię Samosię? Dopiero jak nieuzasadniona wiara w niezłomną siłę własnej woli okazuje się być mrzonką, alkoholik podejmuje terapię jako upokarzającą ostateczność.
Kluczowy jest tutaj lęk, który oddala uzależnionego od podjęcia terapii: Jak to? To ja już nigdy nie będę mógł pić? No to brzmi dość ostatecznie. Musi być jakieś mniej radykalne wyjście. Alkoholik doskonale wie, co mu powiedzą na grupie albo w gabinecie. Zna definicję alkoholizmu: jak się już raz zacznie pić, to nie ma powrotu – alkoholikiem zostaje się na zawsze. Jest tylko jedna droga, dożywotnia abstynencja i jak się jej nie obierze, to jest się skazanym na porażkę. Takie przedstawienie sprawy wzbudza niezgodę: wyklucza powrót do "normalności", w której alkohol nie był problemem; pali mosty z poprzednim życiem, w którym można było się od czasu do czasu napić i nic złego się nie działo.
Dlatego jest w alkoholiku duża niechęć przed przyjęciem tak radykalnej definicji, przed przyprawieniem sobie gęby alkoholika: No przecież to jest jakieś histeryczne fiu-bździu, ja nie widzę tego w ten sposób. Ja wam udowodnię, że można postawić się do pionu i normalnie pić ze wszystkimi wódkę na weselu i wychodzić wieczorem na miasto ze znajomymi i wypić sobie piwo po pracy i że świat się od tego nie zawali. Można zwyczajnie ograniczyć picie. Nie trzeba od razu wkładać tego neofickiego pierścienia cnoty i czystości "abstynent forever". Nie musi mi nikt mówić kim jestem i co mam robić, żeby życie sobie poukładać. Jebać system.
Krysia w jakimś stopniu przełamała lęk przed abstynencją, skoro podjęła terapię. Ale nadal nosi w sobie niezgodę i bunt wobec przyprawiania jej gęby alkoholiczki. Pierwszy terapeuta Krysi nie potrafi odpowiedzieć jej na pytanie "a co ja z tego będę miała?", nie rozumie o co jej chodzi. No co ona będzie miała z tego palenia mostów z poprzednim życiem? Co ćpać po odwyku? Co będzie w trzeźwym życiu takiego fajnego, że jej zrekompensuje przywdzianie pierścienia czystości? Krysia będzie się jeszcze buntować i targować, będzie miała nawroty.
Lepszy sort alkoholizmu
W przypadku Krysi, w procesie trzeźwienia występuje również bariera społeczna (albo klasowa). Słowo alkoholiczka jest dla niej stygmatem kojarzącym się jednoznacznie z patologią, ze szczerbatą menelką spod sklepu monopolowego – a ona skończyła filozofię na UW, dużo zarabia pracując w telewizji, chodzi do modnych warszawskich klubów i nosi ciuchy z Zary (kiedyś to musiało być wyznacznikiem prestiżu). I ona miałaby siedzieć w tej klockowatej, betonowej przychodni do spraw uzależnień, gdzie wali stęchlizną? W tej sali z PRL-owską lamperią? Wśród tych Grażynek z odrostem i Januszów w tureckich sweterkach? Ktoś ją rozpozna, ktoś ją zobaczy jak stamtąd wychodzi i będzie miała przypał. I to wszystko przez tę gębę – przez to, że ktoś uznał, że jest alkoholiczką.
Kryśka potrafi być irytującą warszawską hipsterką. Ciężko jest nie zauważyć, że pomimo utożsamiania się z najgorszym człowiekiem na świecie ma spore poczucie wyższości. Nosi te swoje ekstrawaganckie zielone baletki wyróżniające ją z motłochu. Nie piła w jakiejś podrzędnej mordowni tylko w Spatifie i Czułym Barbarzyńcy, na próbach zespołów i na zagranicznych wyjazdach. Kryśka boi się powiedzieć "jestem alkoholiczką", bo to niesie upokarzające konotacje. Bo ona nie jest jakąś tam zapitą Janiną tylko wrażliwą, wykształconą alternatywką z mrocznym, tajemniczym problemem. Bo kiedy pije jakiś tam Janusz z Grudziądza, to jest to po prostu picie, a nie mroczny, tajemniczy problem. Janusz i jego problemy są niewidoczni, Janusz jest wyciętym z tektury rekwizytem do scenografii w filmie o wrażliwej, pogubionej dziewczynie. Janusz pewnie nie wie jak to jest czuć w sobie pustkę.
Osią tej powieści jest założenie, że istnieje jakaś niechlubna norma co do tego, kim jest alkoholik, a Kryśka tę normę przekracza. Alkoholicy są biedni, niewykształceni, nie czytają Olgi Tokarczuk, nie chodzą do modnych klubów i sypiają w rowie. No nie wiem, może statystyka wskazuje, że tak w istocie jest, nie mam takich danych, nie zriserczowałam tego. Opieram się tylko na osobistym wrażeniu, że niezależnie od chlubnych intencji, to powielanie stereotypu. Na każdym kroku Kryśka musi opiewać jak bardzo od niego odbiega. To wszystko po to, żeby uświadomić społeczeństwu, że alkoholizm przekracza podziały klasowe, że tacy ludzie jak ona też zapijają. Robi to autoironicznie, naśmiewa się ze swojej tożsamości, statusu i z tego jak alkoholizm sprowadził ją na ziemię do tych przychodni z betonu. Ale za tym znowu kryje się założenie, że społeczeństwo uważa za niewyobrażalne, by no wiesz, tacy młodzi, piękni i wielkomiejscy z telewizji mogli obalać Żubra przed wyjściem do pracy i chodzić do publicznej przychodni. Najgorszy człowiek nie ma tak irytująco wzmożonego vibe'u, ale jest niemniej trochę taką demistyfikacją jak "Patointeligencja" Maty.
Like, bitch, who cares?
Koniec świata
W ostatnim rozdziale Krysia porusza wstydliwy temat nawrotów. Otóż nie ma happy endu, bo można odbębnić ileś tam lat terapii uzależnień i w końcu i tak zapić. Przejście terapii nie daje dożywotniej gwarancji, że już nigdy nie będziesz miał dwuletniego ciągu alkoholowego. Są tacy zawodnicy, którzy byli na kilkunastu odwykach. Krysia miała akurat trzy nawroty, tylko że picie zastąpiła marihuaną i dopalaczami. No i jak z tym handlować? Bo to jest dość deprymujące w sumie i skłaniające ku powątpiewaniu w wiarygodność terapii. Według Krysi nie ma wyboru, trzeba się pogodzić z naturą uzależnienia, czyli z tym, że jest ono chorobą przewlekłą i nawroty są jego naturalną częścią. Nie sprzyja temu gloryfikowanie abstynencji na grupach i mitingach, przy równoczesnym traktowaniu nawrotu jako fundamentalnej porażki życiowej.
Nawrotom oczywiście da się
zapobiegać. Wymaga to dużo determinacji i samoświadomości, żeby w
momencie ryzyka wykorzystać narzędzia zdobyte na terapii. Krysia
wskazuje, że trzeba wiedzieć na przykład o HALT (po angielsku "stop").
Brzmi to banalnie: ryzyko chęci
napicia się wzrasta, kiedy alkoholik jest głodny (Hungry), zdenerwowany (Angry), osamotniony (Lonely) i zmęczony (Tired). Więc trzeba się
odpowiednio zatroszczyć o siebie, by uniknąć takiej sytuacji – zjeść
Snickersa, zadzwonić do kumpla, zdrzemnąć się albo zająć się czymś angażującym, żeby odwrócić uwagę od głodu. Trzeba być na tyle przytomnym, by powiedzieć sobie: "Halo, halo,
stop, zaczekaj z kupowaniem tej flaszki, jesteś po prostu wkurwiony", zamiast ulec temu wewnętrznemu goblinowi, który mówi "eeeeee, ja to
wszystko pierdolę, jebać system". No ale nie zawsze wystarcza
determinacji i przytomności, czasami goblin jest górą. No i tyle, tak po
prostu jest, płynie się dalej.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Kiedy Filip przerwał abstynencję, zbił piątkę z goblinem i wpadł w swój ostatni ciąg, dla mnie to było jak kopniak w brzuch z półobrotu. Siedziałam pod prysznicem cała zapłakana i otumaniona i go nienawidziłam: "No jak on mógł zrobić coś takiego, jak on śmiał wszystko zaprzepaścić?!". Po kilku dniach jego picia, spakowałam manatki i wyjechałam, przedtem sygnalizując mu dramatycznie, że tym razem mogę już nie wrócić. Bo wtedy podchodziłam do nawrotu jakby to był koniec świata. A jemu też nie było łatwo, było mu ze sobą źle. Wiedział, że wszystkich rozczarował, że zjebał, że strzelił sobie w kolano i ogromnie to na nim ciążyło. Wstydził się. Próbował przestać pić, ale nie potrafił, więc dochodziła do tego bezradność i poczucie beznadziei, bycie najgorszym człowiekiem na świecie.
Czyż nie byłoby nam obojgu o wiele łatwiej przez to przebrnąć, gdybyśmy zluzowali? No stało się – nie pierwszy, nie ostatni raz. Kim ja jestem, żeby go oceniać i kim on jest, żeby się obwiniać, że nie zawsze ma nad sobą pełną kontrolę? Oczywiście że tak byłoby łatwiej. Teraz to wszystko wiem, dzięki Krysiu, ale wtedy byliśmy oboje dziećmi we mgle. Gdybyśmy mieli większą świadomość co do nawrotów, to może rzeczywiście ja nie byłabym taka rozgoryczona, on nie czułby się jak totalny przegryw i nie skończyłoby się, jak się skończyło.
Wielka tajemnica picia
Krysia odnosi się do psycholożek ze sporym dystansem, no bo chcą ją upupić i przyprawić jej gębę, a przecież to są jakieś cizie po kilku semestrach nauki o uzależnieniu. One tego nie przeżyły na własnej skórze, nie mogą wiedzieć jak to jest, nie czują tematu. Jak one mają Krysię z tego wyciągnąć, skoro dysponują tylko jakimś wydumanym pierdu-pierdu ze studiów? Z drugiej strony jest dystans psycholożek do uzależnionych, zobojętnienie, bo ileś tam alkusów przewinęło im się przez ręce i dla nich zapewne każdy z nich jest mniej więcej taki sam, ich przejścia nie są jakoś szczególnie wyjątkowe.
Mi się wydaje, że alkoholicy ogólnie mają duży problem z zaakceptowaniem, że nie są wyjątkowi. Alkoholik w swoim mniemaniu walczy z demonami. Picie alkoholika jest mroczne i owiane tajemnicą. Nie da się go wytłumaczyć, nie da się go zrozumieć. Alkoholik zawsze się wkurwia, kiedy nazywasz go alkoholikiem, bo to tylko jakaś głupia etykietka, która nie jest w stanie wyrazić głębi tego, co on przeżywa (a tak w ogóle to on nie ma żadnego problemu z alkoholem).
Dla Krysi wielką tajemnicą picia jest pustka. Chodzi o tajemniczą wewnętrzną dziurę, którą trzeba czymś zalać. Nie do końca wiadomo skąd się ta dziura wzięła, można tylko domniemywać.
Mam wrażenie, że ta pustka i te demony są podszyte jakąś
narcystyczną tendencją do romantyzowania swojego życia, w tym alkoholizmu. Krysia łatwo popada w infantylny samozachwyt, w stylu: moje
uzależnienie to jest wiekopomne niewiadomo co, wyrastające z
niebywale tajemniczej wyrwy w moim wnętrzu, z jakiegoś braku. To jest
wielka,
brudna tajemnica mojej umęczonej duszy. Otaczają mnie wszędzie shiny happy people, a ja zawsze byłam inna,
niedostosowana, dysfunkcyjna. Interesowały mnie dziwaczne rzeczy, np. średniowieczne
ryciny. Ciągnie mnie do wszystkiego, co brzydkie i niezborne, a nie ładne
i poukładane. Lubię chodzić po śmietnikach. W przeciwieństwie do shiny
happy people, noszę w sobie tę dziurę, tę
pustkę, którą muszę czymś wypełniać. A oni sobie po prostu żyją, grają w tenisa, reklamują pastę Colgate White i jest im dobrze. Fajnie, good for them, ja tak nie potrafię.
No cóż, ja nie wierzę w żadne wewnętrzne, tajemnicze demony. Jedyne co istnieje, to zbiór schematów i mechanizmów, które psychologia ma nazwane. Stay humble.
Krysia została usadowiona w szkolnym krzesełku i babka po kilku semestrach z uzależnień przyprawiła jej gębę alkoholika. A przecież jej życie jest o wiele bardziej złożone i jej demon o wiele bardziej mroczny i potworny, żeby tak po prostu powiedzieć: "nie radzisz sobie z regulowaniem emocji". I te wszystkie pojęcia, które mają teraz opisywać życie Krysi – choroba alkoholowa, głód alkoholowy, ciąg alkoholowy, nawrót, wyzwalacz, mechanizm iluzji i zaprzeczeń – spłycają jej jakże bogate, wielowymiarowe doświadczenie bycia uzależnioną.
Zacznijmy od dzieciństwa
W Najgorszym człowiekue rodzice Krysi są wspomnieni może kilka razy, a relacja z nimi ma pewnie największe znaczenie i pewnie dużo tłumaczy. No i przez to że wątek nie jest należycie poruszony, wytwarza się wielka tajemnica pustki. Albo raczej zostaje wywołany sztuczny suspens poprzez zatajenie kluczowych informacji o dzieciństwie Krysi. Mamy jedynie zasygnalizowane, że coś było nie tak, że rodzice zaniedbywali Krysię, że "ojciec rozmawia z nią przemowami" i że popadła w alkoholizm w wieku czternastu lat.
Przerobienie w gabinecie dzieciństwa może nie jest jakimś magicznym kluczem do rozwiązania wszystkich problemów dorosłej osoby, są inne metodologie, ale, kurczę, jeśli ktoś w wieku czternastu lat pije przed pójściem do szkoły i chowa do plecaka butelkę z rozcieńczoną wódką, to źródła wewnętrznej pustki chyba nie są owiane jakąś wielką tajemnicą, wiadomo gdzie szukać przyczyn – no w dzieciństwie i okresie dorastania xD
Nie byłoby dla mnie problem, że Krysia pozostawia w swojej narracji tyle niedopowiedzeń, bo nie musi nam wykładać wszystkiego na tacy, gdyby nie wydawało mi się to tak wyreżyserowane. Mamy do czynienia z wykształconą kobietą, która podkreśla, że jest oczytana, że regularnie kupuje magazyn Charaktery i siedzi na internetowym forum o uzależnieniach, a pisze o swoim alkoholizmie i poczuciu pustki z poziomu ignorancji. Jakby ta mistyczna wyrwa w jej obolałej duszy przypadła jej bez żadnego powodu, nie wiadomo skąd, niczym klątwa. I jakby to poczucie pustki było głównym problemem, a nie symptomem innych problemów. Pustka nie bierze się znikąd.
Ogółem wydaje mi się, że całe to założenie Krysi "picie bierze się z pustki" jest błędne. Picie bierze się z różnych nieprzepracowanych rzeczy, między innymi z pustki. Diagnozowanie kogoś jest dość niesmaczne, ale jak się pozbiera z książki różne informacje o dzieciństwie Krysi, to już ma się zarys tego, skąd się wzięło jej picie. Krysia miała chłodną relację z
rodzicami. Nie wykształciła zdrowej metody radzenia sobie z
emocjami, bo jej rodzice też sobie z nimi nie radzili. Od dziecka pracowała w telewizji, co pewnie wiązało się z dużym stresem i odpowiedzialnością, ale co gorsze, musiała podtrzymywać wizerunek przebojowej dziewczynki, radykalnie niezgodny z jej introwertycznym usposobieniem. Więc nauczyła się wypierać co tak naprawdę w niej siedzi. Czuła się wyalienowana przez rówieśników z klasy. Nie otrzymywała od nikogo wsparcia, zostawiono ją samą ze sobą. To doprowadziło do jej problemów ze zdrowiem psychicznym. Jako nastolatka miała poważne zaburzenia odżywiania, jechała na tysiącu kalorii dziennie.
Tu jest chyba wystarczająco materiału na uzależnienie. Pustka wydaje się tematem zastępczym. Filip też dużo mówił o pustce, szczególnie kiedy był najebany i miał emo fazę – za to nie przegadaliśmy nigdy na poważnie tych najbardziej bolesnych dla niego tematów, jak np. wątku z alkoholizmem jego matki.
Dlaczego to nie jest autobiografia?
W ogóle cała ta Krysia jest dla mnie znakiem zapytania i może od tego trzeba było zacząć. Z tego co zauważyłam, ludzie często popełniają podstawowy błąd utożsamiania autorki z narratorką, traktują Najgorszego człowieka wprost jako autobiografię. Ale bohaterką i narratorką jest przecież Krysia, a nie Gosia – Krysia przedstawiła się nawet na pierwszej stronie. Po coś ta Krysia funkcjonuje, po coś był ten zabieg oddzielenia autorki od bohaterki jej książki. Tylko po co właśnie? Po co jej to alter ego? – tego szczerze nie rozumiem.
Halber ewidentnie chciała napisać o swoich doświadczeniach z uzależnieniem. No i co, chciała się też trochę schować za kotarą? I tak wszyscy wiedzą, że to jest o niej. W żaden sposób nie uniknęła artykułów na portalach plotkarskich z nagłówkami w stylu "it girl z VIVY okazała się być alkoholiczką i narkomanką", musiałaby się lepiej kamuflować. Jaka jest więc literacka korzyść z wprowadzenia fikcyjnej postaci, która pod tyloma względami przypomina ją samą? Co jej to umożliwia? Na potrzeby czego Halber wytwarza dystans między sobą a narratorką jej powieści?
Jeśli książka celuje w autentyzm, to po co ta Krystyna? Jej istnienie daje przecież wyłącznie więcej swobody pisarskiej, wymaga mniej dyscypliny, umożliwia zmyślenie czegoś albo podkoloryzowanie faktów. Moim zdaniem, Krysia jest nie dość że niepotrzebna, to jeszcze uczynienie jej najgorszym człowiekiem na świecie zajeżdża jakimś mechanizmem obronnym, niechęcią przed przyznaniem: "tak, to moje życie i moje myśli". A przecież to jest książka, która na pierwszych stronach deklaruje, że wszyscy się wstydzimy i powinniśmy zacząć mówić o tym głośno. Dlaczego Halber nie mówi więc o sobie swoim własnym głosem tylko przez fikcyjną pośredniczkę?
Czy to jest tak ogólnie dobra książka?
Moim zdaniem średnio. Halber mogłaby zrobić kurs z creative writing. Pod względem stylistyki bywa krindżowo (np. metafikcyjne zwroty do czytelników typu "opowiem wam o tym inaczej"). No i struktura jest dość chwiejna i rozmyta. Ale, przede wszystkim, Najgorszy człowiek jest po prostu niemiłosiernie przegadany.
Tutaj chodzi o ten standardowy podział między mimesis a diegesis, między pokazywaniem a opowiadaniem. U Halber diegesis dominuje. To jest powieść tkwiąca dość głęboko w głowie bohaterki – jesteśmy raczeni głównie jej przemyśleniami, przekazanymi w dość egzaltowanej otoczce, ale jednak szczerze i wylewnie. Taka wylewność grałaby na korzyść tej powieści, gdyby dość szybko nie zaczynała wytwarzać uczucia przesytu. Przydałoby się jakieś urozmaicenie.
Mimesis jest z reguły bardziej immersyjną metodą reprezentacji. Zazwyczaj o wiele lepszym rozwiązaniem będzie zobrazować jakąś kwestię, niż włożyć w usta narratora nudny monolog bezpośrednio wyrażający jego myśli.
Wezmę taki przykład z książki: Krysia wskazuje, że jako dziecko była zanadto obciążana odpowiedzialnością przez swojego ojca, który pytał się dwunastoletniej Krysi co on ma z matką począć. Było to dla niej stresujące, że bierze udział w życiu dorosłych, że jest włączana w ich problemy, a przede wszystkim, że nikt nie interesuje się JEJ problemami. Kiedy zwróciła ojcu na to uwagę, ten się oburzył i przez rok był na nią obrażony. Emocjonalne zaniedbanie Krysi przez rodziców spowodowało poważne reperkusje w jej dorosłym życiu. Przedstawienie tego wątku zajęło mi cztery zdania, które, jak zakładam, nie wywierają na czytelniku szczególnego wrażenia, bo nie ma jak się wczuć i uzmysłowić sobie wagi tego doświadczenia w życiu dorastającej Krysi. A spokojnie dałoby się zawrzeć w tekście retrospekcję albo rozpisać choćby jakiś krótki dialog, scenkę rodzajową między dwunastoletnią Krysią i jej ojcem i w ten sposób zilustrować jaką mieli zaburzoną relację. Dałoby się nakreślić wtedy wyrazistą paralelę między Krysią zaniedbywaną przez rodziców a dorosłą Krysią zaniedbywaną przez terapeutki z NFZ-u.
No i tak jest co rusz. Dla Krysi ważny jest wgląd w emocje, więc jest dużo gadania, dużo przemyśleń, ventingowania, zwierzania się, jak na kozetce, a my jesteśmy niemym słuchaczem. Ta książka jest niejako powieścią, o dość refleksyjnym charakterze i niezliczonych elementach autobiograficznych, ale jednak powieścią, w której Halber uczyniła bohaterką jakąś tam Krysię, co nie? No więc w moim odczuciu jest to powieść napisana w zupełnie nieliteracki sposób. W Najgorszym człowieku jest dużo anegdot, scenek z gabinetów, z mitingów i niektóre z nich są nawet nieźle opisane, mają jakąś puentę, ale całość nie skleja się w umiejętnie poprowadzoną powieść. Przypomina to bardziej pamiętnik.
Więc imho Najgorszy człowiek na świecie szczególnie dobrą książką nie jest pod czystko literackimi względami, które dają czytelnikowi satysfakcję z obcowania ze słowem pisanym. No ale ok, jest to rzecz ważna i potrzebna, pomimo swoich wad – tak jak Narodowy Fundusz Zdrowia.
___________________________________________
* Na przełomie maja i czerwca 2023 w końcu umorzono sprawę Filipa. Dość długo to trwało, prawie rok. Sekcja zwłok wykazała, że nie doszło do samobójstwa. Filip zmarł w wyniku "ostrej niewydolności krążenia w przebiegu przewlekłego krwawienia z przewodu pokarmowego u osoby ze stłuszczeniem i włóknieniem wątroby". Można powiedzieć, że to taka typowo pijacka śmierć, po prostu doprowadził swój organizm do ruiny. Udało mu się dokonać tego stosunkowo szybko, w wieku trzydziestu lat, bo równolegle cierpiał na chorobę Leśniowskiego-Crohna. Niemniej, przez jakiś czas żyłam w przeświadczeniu, że Filip popełnił samobójstwo i ten post został napisany w tym właśnie okresie.
Komentarze
Prześlij komentarz