Minął równo rok od ostatniego posta.
No co tam u mnie, no dość chujowe rzeczy się wydarzyły w ciągu tego roku. Wdałam się w poważny związek z alkoholikiem. Próbował wyjść z uzależnienia, ale jakoś mu z tym nie szło. Pod koniec lipca popełnił samobójstwo*. Opróżniłam więc nasze mieszkanie na Dworskiej, odhaczyłam kolejny pogrzeb i znowu wyprowadziłam się z Krakowa. Teraz siedzę na wsi, w Krupem, gram w pasjansa, zajadam smutki i czytam książki, które pomogą mi zrozumieć co się właściwie odjebało. W międzyczasie olałam studia. Long story short.
Może powinnam zmienić formułę tego bloga, wyspecjalizować się w tematyce chlania. Bo jak już się przytrafiło to potężne jebnięcie, samobójstwo Filipa, to poza żarłoczną fazą na chipsy obudził się we mnie również głód wiedzy: no ja w końcu zamierzam pojąć, co on sobie myślał, co on czuł, co nim kierowało, dlaczego wtedy zapił, dlaczego się zabił i ogólnie dlaczego wóda sieje takie spustoszenie gdzie tylko nie spojrzę. No bo znowu, tak jak mój wujek-alkoholik "nie zostawił żadnego świadectwa kilkudziesięciu lat miotania się w uzależnieniu i depresji", tak i Filip nie pisał pamiętnika, nie zostawił listu pożegnalnego. Nie zostawił żadnej otwartej furtki do jego głowy i to jest, kurwa, dość bolesne. I ja uśmierzam ten ból literaturą piękną.
Literaturą piękną z telefonu. |
Czy Najgorszy człowiek na świecie (2015, wydawnictwo Znak) zaspokoił mój głód wiedzy i uśmierzył ból? No nie, bo to jest chyba nierealne. Ale przynajmniej jakąś tam furtkę do głowy alkoholika uchylił. Co jednak istotne, ta powieść nie jest relacją z samego środka alkoholowej matni – Halber idzie o krok do przodu. To jest powieść o żmudnym procesie wychodzenia z uzależnienia: o trudach podtrzymywania abstynencji, pogłębiania samoświadomości, mierzenia się z systemem publicznej służby zdrowia, czy o ironii popadania z jednego nałogu w drugi, który ma zapełnić lukę po pierwszym. Jasne, są ukazane okoliczności, w których Krysia, narratorka i bohaterka powieści, zaczęła pić (a potem jarać), ale więcej przestrzeni jest poświęcone środowisku, w którym trzeba się jakoś zaaklimatyzować, kiedy chce się już przestać.
Sięgając po literacki debiut Halber (znanej z programu 5-10-15, z kanału muzycznego VIVA w jego latach świetności, a potem jako autorka rysunków z Bohaterem) można by się było spodziewać, że to będzie klasyczna historia totalnego upodlenia się zwieńczona happy endem, wstaniem z kolan. A ona robi tutaj coś innego i, moim zdaniem, bardzo potrzebnego: demitologizuje trzeźwienie. Kiedy się już odstawi butelkę, to życie nie staje się z automatu cudowne. Terapia uzależnień nie jest też magicznym narzędziem przynoszącym natychmiastowe korzyści, jak się okazuje. Picie oczywiście generuje w życiu chujnię, ale abstynencja, terapia, mitingi, mierzenie się ze sobą i ze światem bez pomocy substancji to też nie są przelewki, jest to mordęga. W zasadzie nie ma nic dziwnego w tym, że tak niewielu uzależnionym to trzeźwienie wychodzi: większość się od tego wszystkiego odbija i wraca do starych nawyków, do tego, co oswojone.
Łatwo się o tym zapomina, kiedy desperacko chcesz uratować kogoś, na kim ci zależy. A że w mojej głowie terapia była jedyną racjonalną opcją ratunku (i nadal jest), to urastała mi do rangi jakiegoś zbawienia, zmartwychwstania. Wiele ta świadomość w moim życiu teraz nie zmienia, ale dobrze jest sobie uporządkować choćby część bałaganu w głowie: nawet gdyby Filip zdążył pójść na terapię, gdyby się nie zabił tydzień przed pierwszą umówioną wizytą, to i tak nie byłoby lekko. Przez ten cały czas byłam naiwnie przekonana, że jak już nie będzie pił i zacznie się leczyć, to wszystko między nami się ułoży, a to nie jest takie hop-siup.
Przejechałam się na tym, kiedy Filipowi udawało się nie pić przez półtorej miesiąca. Wyszedł wtedy ze szpitala, do którego trafił po dość ekstremalnym ciągu alkoholowym. Na początku byłam podjarana. On był z siebie zadowolony, w ogóle nie chciało mu się pić, alkohol go odrzucał. Wstąpiła w niego jakaś nowa energia, był jakby zupełnie nowym człowiekiem. Ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ten entuzjazm był przejściowy i złudny – że to tylko tzw. "miesiąc miodowy". Wtedy jeszcze nie znałam tego terminu. Nie byliśmy przygotowani na szarą rzeczywistość trzeźwienia, jaką dla alkoholika jest po prostu życie w ogromnym napięciu i zagubieniu po wyeliminowaniu substancji, na której polegało się na co dzień w tak ogromnym stopniu. Ja nie byłam przygotowana na to, że on będzie taki chwiejny emocjonalnie i drażliwy. Nie potrafiliśmy nazwać tego napięcia, nie rozmawialiśmy o tym.
Mój przyjacielu, byłeś mi naprawdę bliski
Filip rozładowywał się trochę spacerami po Zakrzówku. Krysia, bohaterka Najgorszego człowieka na świecie, postawiła na wypieki i rower. Ale napięcie nie znikało, było codziennie i było go od chuja. My się żarliśmy ze sobą nagminnie o jakieś totalne pierdoły – w supermarkecie, na ulicy, gdziekolwiek – nieświadomi skąd się biorą te wszystkie spiny. A Halber, o dziwo, porównuje w swojej powieści wyeliminowanie używki do żałoby:
To jest członek rodziny.
To jest twój najlepszy przyjaciel. Matka. Kocyk. Dom. Miłość.
Tak jest.
Tylko głupio raczej o tym powiedzieć, lepiej o tym pożartować w chłopięcej literaturze.
Dlatego pisze się list pożegnalny do alkoholu. Dlatego bycie z nim albo w pobliżu przypomina natykanie się na swojego byłego.
Rozstanie zawsze boli.
Następnie tłumaczy, że w "żałobie po używce", tak jak w każdej innej żałobie, przechodzi się przez różne etapy. Akceptacja jest dopiero na końcu, jest poprzedzona etapami zaprzeczania, buntu, targowania się i depresji. Czasami uzależnionemu może się tylko wydawać, że osiągnął akceptację, a wewnątrz nadal nosić bunt.
Po wyjściu ze szpitala, Filip zdawał się zupełnie pogodzony z tym, że jest alkoholikiem i już nie będzie więcej pił. Może nawet przez chwilę rzeczywiście osiągnął stan akceptacji, a może tylko dałam się nabrać. W każdym razie, po jakimś czasie z powrotem zaczęło się targowanie (Może wyskoczymy gdzieś na drinka? Przecież nic się nie stanie!), bunt (Dlaczego nie mogę tak jak wszyscy inni pójść w piątek do klubu i się napić?! Dlaczego mnie traktujesz jakbym był jakiś nienormalny?!) i zaprzeczenie (Wiem, że jestem alkoholikiem, widzę symptomy, ale tak naprawdę to ja nie czuję, żebym miał jakiś problem). Cały entuzjazm i ta świeża energia wyparowały znacznie szybciej niż w przeciągu miesiąca i potem jechaliśmy już tylko na dupościsku.
No i tak wygląda trzeźwienie. Nie jest to dar nowego życia tylko mierzenie się codziennie ze starym sobą.
Gombrowiczowska pupa na NFZ
Halber sporą część Najgorszego człowieka poświęca relacji Krysi z chodzenia na terapię – prywatną i w publicznym ośrodku. Prywatna zaczęła dawać jej satysfakcję dopiero kiedy trafiła na terapeutkę z odpowiednim vibem. Tylko tej pani nie przeszkadzało na przykład, że Krysia, po rzuceniu alko, nadal nałogowo reguluje emocje poprzez palenie marihuany albo uciekanie w dość rozbudowaną fantazję na jawie (Krysia miała wymyślonego chłopaka).
Z drugiej strony, terapia w publicznym ośrodku okazuje się być przez większość czasu porażająco nudna i frustrująca. Spotkania grupowe raczej nie obfitują w epifaniczne doznania. Są prowadzone według scenariusza przez takie młode, trochę nieporadne kobietki bez jakiegokolwiek daru pedagogicznego. Nie jawią się one jako godny zaufania autorytet dla ludzi, którzy są dwa razy starsi i na chlaniu zęby zjedli. Najgorsze są indywidualne sesje z NFZ: Krysia jest koncertowo olewana przez doktor Bożenę, która ewidentnie męczy się, bo musi odbębnić swoją robotę. Dodatkowo na mitingach AA, które mają być uzupełnieniem terapii, ludzie nie chcą się otworzyć, bo nie ma ku temu zapewnionej odpowiedniej atmosfery, więc klepią jakieś banały. Generalnie brakuje zaangażowania i po stronie terapeutek i po stronie terapeutyzowanych.
Krysia koniec końców broni publicznych placówek, no bo jednak pomagają mimo wszystko i są potrzebne, ale to "mimo wszystko" jest w Najgorszym człowieku wyraźnie podkreślone. Ciężko jest się Krysi odnaleźć na terapii z NFZ i wytrzymać do końca, bo na każdym niemal kroku ma do czynienia ze skostniałymi strukturami i obojętnością. Spotkania grupowe polegają na nudnych, krindżowych pogadankach, wykładach i ćwiczeniach, będących dla tych dorosłych ludzi zwykłą mordęgą, cofnięciem do czasów podstawówki. To pisanie w zeszytach, robienie prac domowych i odczytywanie ich na głos, "dobierzcie się w pary" i siedzenie w szkolnym krzesełku, w półokręgu – nie wątpię, że są to sprawdzone, efektywne metody; właściwie trudno byłoby wymyślić jakąś inną formułę, ale niezaprzeczalnie jest ona mocno upupiająca.
Jako alkoholiczka, której zależy na wytrzeźwieniu, Krysia nie ma nic do gadania – podjęła wyzwanie Actimela i teraz musi z tym handlować. Musi usiąść w tym szkolnym krzesełku i wymienić cechy rodziny
dysfunkcyjnej. Musi się nauczyć jak rozpoznać co czuje tak naprawdę w
danym momencie i jak radzić sobie z głodem alkoholowym. Musi się oduczyć "pijanego myślenia". A wraz z nią pięćdziesięciolatkowie z kuratorem na karku za jazdę po pijaku i ta druga kobieta w grupie, której opieka społeczna grozi odebraniem dzieci.
– Dlaczego na liście zaleceń dla trzeźwiejących alkoholików są same zakazy? – zapytałam zła trzeciego terapeutę.
– Ty najpierw przetrzeźwiej, a potem kwestionuj zalecenia.
Wtedy zrozumiałam, że ja tutaj nie mam żadnych praw, żadnego własnego zdania, bo jestem uzależniona i mam się nie wymądrzać. W ośrodku, do którego dobrowolnie chodziłam dwa razy w tygodniu, to uczucie miało mi cały czas towarzyszyć.
Przyprawianie gęby
W zasadzie najważniejszym argumentem za pójściem na terapię nie jest jej
jakość czy skuteczność, no bo te wskaźniki nieszczególnie
przemawiają na jej korzyść, tylko fakt, że serio nie ma właściwie lepszej
opcji. Kto czytał 12 kroków ten wie, że mitingi raczej nie są dla
wszystkich. A samemu nie dasz sobie rady z uzależnieniem, tego możesz
być pewien. Tylko kim byłby alkoholik, gdyby nie upierał się przy rozwiązaniu na Zosię-Samosię? Terapia jest ostatecznością.
Kluczowy jest tutaj lęk, który oddala uzależnionego od podjęcia terapii: jak to, to ja już nigdy nie będę mógł pić? No to brzmi w chuj ostatecznie. A doskonale wiesz, że właśnie to ci powiedzą na grupie albo w gabinecie. Wiesz jaka jest definicja alkoholizmu: jak się już raz zacznie pić, to nie ma powrotu, alkoholikiem zostaje się na zawsze. Jest tylko jedna droga, abstynencja, a jak jej nie obierzesz, to spadniesz z rowerka. Takie przedstawienie sprawy wzbudza niezgodę – wyklucza powrót do "normalności", pali mosty z poprzednim życiem. Jest w alkoholiku duża niechęć przed przyjęciem tak radykalnej definicji, przed przyprawieniem sobie gęby alkoholika: no przecież to jest jakieś histeryczne fiu-bździu, ja nie widzę tego w ten sposób. Ja wam udowodnię, że można postawić się do pionu i normalnie pić ze wszystkimi wódkę na weselu i wychodzić wieczorem na miasto ze znajomymi i sobie chlupnąć piwerko po pracy i że świat się wtedy nie zawali. Można zwyczajnie ograniczyć picie, nie trzeba od razu wkładać tego pierdolonego pierścienia cnoty i czystości "abstynent forever". Nie musi mi nikt mówić kim jestem i co mam robić, żeby życie sobie poukładać. Jebać system.
Jak już wiemy, Krysia przełamała lęk, skoro podjęła terapię. Ale nadal nosi w sobie tę niezgodę i bunt wobec przyprawiania jej gęby alkoholiczki. Jej pierwszy terapeuta nie potrafi odpowiedzieć jej na pytanie "a co ja z tego będę miała?", nie rozumie o co jej chodzi. No co ona będzie miała z tego palenia mostów z poprzednim życiem? Co ćpać po odwyku? Co będzie w trzeźwym życiu takiego fajnego, że jej zrekompensuje przywdzianie pierścienia czystości? Krysia będzie się jeszcze buntować i targować, będzie miała nawroty.
W jej przypadku występuje również bariera społeczna (albo klasowa). Słowo "alkoholiczka" jest dla niej stygmatem kojarzącym się jednoznacznie z patologią, z żulem spod sklepu albo szczerbatą menelką – a ona skończyła filozofię na UW, dużo zarabia pracując w telewizji, chodzi do modnych warszawskich klubów i nosi ciuchy z Zary (kiedyś to musiało być wyznacznikiem prestiżu). I ona miałaby siedzieć w tej klockowatej, betonowej przychodni ds. uzależnień, gdzie wali stęchlizną? W tej sali z PRL-owską lamperią? Wśród tych Grażynek z odrostem i Januszów z wąsem? Ktoś ją rozpozna, ktoś ją zobaczy jak stamtąd wychodzi. I to wszystko przez gębę – przez to, że jest "alkoholiczką".
Koniec świata
W ostatnim rozdziale Krysia porusza wstydliwy temat nawrotów. Otóż nie ma happy endu, bo można odbębnić ileś tam lat terapii uzależnień i w końcu zapić. Przejście terapii nie daje dożywotniej gwarancji, że już nigdy nie będziesz miał dwuletniego ciągu alkoholowego. Są tacy zawodnicy, którzy byli na kilkunastu odwykach. Krysia miała akurat trzy nawroty, poszła w marihuanę i dopalacze. No i jak z tym handlować? Bo to jest dość deprymujące w sumie i skłaniające ku powątpiewaniu w wiarygodność terapii. Według Krysi nie ma wyboru, trzeba się pogodzić z naturą uzależnienia, czyli z tym, że jest ono chorobą przewlekłą i nawroty są jego naturalną częścią. Nie sprzyja temu gloryfikowanie abstynencji na grupach i mitingach, przy równoczesnym traktowaniu nawrotu jako fundamentalnej porażki życiowej.
Nawrotom oczywiście da się
zapobiegać. Wymaga to dużo determinacji i samoświadomości, żeby w
momencie ryzyka wykorzystać narzędzia zdobyte na terapii. Krysia
wskazuje, że trzeba wiedzieć na przykład o HALT (po angielsku "stop").
Brzmi to banalnie: ryzyko chęci
napicia się wzrasta, kiedy alkoholik jest głodny (Hungry), wkurwiony
(Angry), osamotniony (Lonely) i zmęczony (Tired). Więc trzeba się
odpowiednio zatroszczyć o siebie, by uniknąć takiej sytuacji – zjeść
Snickersa, zadzwonić do kumpla, zdrzemnąć się albo odpalić Call of Duty.
Albo trzeba być na tyle przytomnym, by powiedzieć sobie wtedy "halo halo,
stop, zaczekaj z kupowaniem tej flaszki, jesteś po prostu wkurwiony"
zamiast ulec temu wewnętrznemu goblinowi, który mówi "eeee, ja to
wszystko pierdolę, jebać system". No ale nie zawsze wystarcza
determinacji i przytomności, czasami goblin jest górą. No i tyle, tak po
prostu jest, płynie się dalej.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Kiedy Filip przerwał abstynencję, zbił piątkę z goblinem i wpadł w swój ostatni ciąg, dla mnie to było jak kopniak w brzuch z półobrotu. Siedziałam pod prysznicem cała zapłakana i otumaniona i go nienawidziłam – no jak on mógł zrobić coś takiego, jak on śmiał wszystko zaprzepaścić?! Po kilku dniach spakowałam plecak i wyjechałam, przedtem sygnalizując mu dramatycznie, że tym razem mogę już nie wrócić. Bo wtedy podchodziłam do nawrotu jakby to był koniec świata. A jemu też nie było łatwo. Było mu ze sobą źle. Wiedział, że wszystkich rozczarował, że zjebał, że strzelił sobie w kolano i ogromnie to na nim ciążyło. Wstydził się. Próbował przestać pić, ale nie potrafił, więc dochodziła do tego bezradność i poczucie beznadziei, bycie najgorszym człowiekiem na świecie.
Czyż nie byłoby nam obojgu o wiele łatwiej przez to przebrnąć gdybyśmy zluzowali? No stało się, nie pierwszy, nie ostatni raz. Kim ja jestem, żeby go oceniać i kim on jest, żeby się obwiniać, że nie zawsze ma nad sobą pełną kontrolę? Oczywiście że tak byłoby łatwiej. Teraz to wszystko wiem, dzięki Krysiu, ale wtedy byliśmy oboje dziećmi we mgle. Gdybyśmy mieli większą świadomość co do nawrotów, to może rzeczywiście ja nie byłabym taka rozgoryczona, on nie czułby się jak totalny przegryw i nie skończyłoby się jak się skończyło.
Wielka tajemnica picia
Krysia odnosi się do psycholożek ze sporym dystansem, no bo chcą ją upupić i przyprawić jej gębę, a przecież to są jakieś cizie po kilku semestrach nauki o uzależnieniu. One tego nie przeżyły na własnej skórze, nie mogą wiedzieć jak to jest, nie czują tematu. Jak one mają Krysię z tego wyciągnąć, skoro dysponują tylko jakimś wydumanym pierdu pierdu ze studiów? Z drugiej strony jest dystans psycholożek do uzależnionych, zobojętnienie, bo ileś tam alkusów przewinęło im się przez ręce i dla nich pewnie każdy jest mniej więcej taki sam, ich doświadczenia nie są dla nich wyjątkowe.
Mi się wydaje, że alkoholicy ogólnie mają duży problem z zaakceptowaniem, że ich doświadczenia nie są wyjątkowe. Alkoholik w swoim mniemaniu walczy z demonami. Picie alkoholika jest mroczne i owiane tajemnicą. Nie da się go wytłumaczyć, nie da się go zrozumieć. Alkoholik zawsze się wkurwia, kiedy nazywasz go alkoholikiem, bo to tylko jakaś głupia etykietka, która nie jest w stanie wyrazić głębi tego, co on przeżywa (a tak w ogóle to on nie ma żadnego problemu z alkoholem).
Dla Krysi wielką tajemnicą picia jest pustka. Chodzi o tajemniczą wewnętrzną dziurę, którą trzeba czymś zalać. Nie do końca wiadomo skąd się ta dziura wzięła, można się tylko domyślać.
Mam wrażenie, że ta pustka i te demony są podszyte jakimś
narcystycznym myśleniem romantyzującym alkoholizm, a w przypadku Krysi jeszcze infantylnym
samozachwytem w stylu moje
uzależnienie to jest wiekopomne niewiadomo co, wyrastające z
niebywale tajemniczej wyrwy w moim wnętrzu, z jakiegoś braku. To jest
wielka,
brudna tajemnica mojej umęczonej duszy. Tu są
wszędzie wokół mnie shiny happy people, a ja zawsze byłam inna,
niedostosowana. Interesowały mnie dziwaczne rzeczy, np. średniowieczne
ryciny. Ciągnie mnie do wszystkiego co brzydkie i niezborne, a nie ładne
i poukładane. Lubię chodzić po śmietnikach. W przeciwieństwie do shiny
happy people, noszę w sobie tę dziurę, tę
pustkę, którą muszę czymś wypełniać. A oni sobie po prostu żyją, grają w tenisa, reklamują pastę Colgate White i jest im dobrze. Fajnie, good for them.
Stąd wynika trudność pogodzenia się z tym, że to nie jest jakiś wewnętrzny, tajemniczy demon tylko zbiór schematów i mechanizmów i że psychologia ma je nazwane. Krysia została usadowiona w szkolnym krzesełku i babka po kilku semestrach z uzależnień przyprawiła jej gębę alkoholika. A przecież jej życie jest o wiele bardziej złożone i jej demon o wiele bardziej mroczny i potworny, żeby tak po prostu powiedzieć "nie radzisz sobie z regulowaniem emocji". I te wszystkie pojęcia, które mają teraz opisywać życie Krysi – "choroba alkoholowa", "głód alkoholowy", "ciąg alkoholowy", "nawrót", "wyzwalacz", "mechanizm iluzji i zaprzeczeń" – spłycają jej jakże bogate, wielowymiarowe doświadczenie bycia uzależnioną.
Zacznijmy od dzieciństwa
W tej książce rodzice Krysi są wspomnieni może kilka razy, a relacja z nimi ma pewnie największe znaczenie i pewnie dużo tłumaczy. No i przez to że wątek nie jest należycie poruszony, wytwarza się wielka tajemnica pustki. Innymi słowy, zostaje wywołany sztuczny suspens poprzez zatajenie kluczowych informacji o dzieciństwie Krysi. O tym, że Halber poza byciem alkoholiczką i narkomanką jest jeszcze DDA dowiedziałam się z podcastu Marka Sekielskiego. W Najgorszym człowieku jest jedynie zasygnalizowane, że coś było nie tak, że rodzice zaniedbywali Krysię, że "ojciec rozmawia z nią przemowami" i że popadła w alkoholizm w wieku czternastu lat.
Dzieciństwo i okres
dorastania może nie są jakimś magicznym kluczem do wszystkich problemów
dorosłej osoby, są inne metodologie, ale, kurczę, jeśli ktoś w wieku czternastu lat pije przed pójściem do szkoły i chowa do plecaka butelkę z rozcieńczoną wódką, to
źródła wewnętrznej pustki chyba nie są owiane jakąś wielką tajemnicą, wiadomo
gdzie szukać przyczyn – NO W DZIECIŃSTWIE I OKRESIE DORASTANIA. A
tu mamy dorosłą, wykształconą kobietę, która podkreśla, że jest oczytana, że regularnie kupuje magazyn Charaktery i siedzi na internetowym forum o uzależnieniach, a pisze o swoim alkoholizmie i poczuciu pustki z poziomu dość głębokiej ignorancji. Jakby ta
mistyczna wyrwa w jej obolałej duszy przypadła jej bez żadnego
powodu, niczym klątwa. I jakby to poczucie pustki było głównym problemem, konceptem filozoficznym, a nie symptomem innych problemów, objawem kiepskiego zdrowia psychicznego.
Ogółem wydaje mi się, że całe to założenie Krysi "picie bierze się z pustki" jest błędne. Picie bierze się z różnych nieprzepracowanych rzeczy, między innymi z pustki. Diagnozowanie kogoś jest trochę niesmaczne (chyba, że masz ku temu odpowiednie kompetencje), ale jak się pozbiera z książki różne informacje o dzieciństwie Krysi, to już można zbudować szkielet jakiegoś wytłumaczenia skąd się wzięło picie. Krysia miała chłodną relację z
rodzicami. Nie wykształciła zdrowej metody radzenia sobie z
emocjami, bo jej rodzice też sobie z nimi nie radzili. Od dziecka pracowała w telewizji, co pewnie wiązało się z dużym stresem i odpowiedzialnością, ale co gorsze, musiała podtrzymywać wizerunek przebojowej dziewczynki, radykalnie niezgodny z jej introwertycznym usposobieniem. Więc nauczyła się wypierać co tak naprawdę w niej siedzi. Czuła się wyalienowana przez rówieśników z klasy. Nie otrzymywała od nikogo wsparcia, zostawiono ją samą ze sobą. To doprowadziło do jej problemów ze zdrowiem psychicznym. Jako nastolatka miała poważne zaburzenia odżywiania, jechała na tysiącu kalorii dziennie.
Tu jest chyba wystarczająco materiału na uzależnienie. Pustka wydaje się tematem zastępczym, racjonalizacją. Filip też mówił o pustce, szczególnie kiedy był najebany i miał emo fazę, za to nie przegadaliśmy nigdy na poważnie wątku z alkoholizmem jego matki.
Lepszy sort alkoholizmu
W ogóle ta Krysia jest dla mnie znakiem zapytania i może od tego trzeba było zacząć. Z tego co zauważyłam, ludzie często popełniają podstawowy błąd utożsamiania autorki z narratorką, traktują Najgorszego człowieka wprost jako autobiografię. Ale bohaterką i narratorką jest przecież Krysia, a nie Gosia, przedstawiła się nawet na pierwszej stronie. Po coś ta Krysia funkcjonuje, po coś był ten zabieg oddzielenia autorki od bohaterki jej książki. Tylko po co właśnie? Po co jej to alter ego? – tego nie czaję.
Mam wrażenie, że Halber
najzwyczajniej nie potrafiła zdefiniować co to ma być właściwie za
projekt: utwór fikcyjny o kobiecie nie będącej tą samą osobą co ona czy właśnie
autobiografia? Ewidentnie chciała napisać o swoich doświadczeniach z
uzależnieniem, chciała zrzucić z wątroby. No i co, chciała się też
trochę schować za kotarą? I tak wszyscy wiedzą, że to jest o
niej. W żaden sposób nie uniknęła artykułów na portalach plotkarskich z
nagłówkami w stylu "it girl z VIVY okazała się
być alkoholiczką i narkomanką", musiałaby się lepiej kamuflować.
Jeśli książka celuje w autentyzm,
to po co ta Krystyna? Jej istnienie daje przecież więcej swobody
pisarskiej, możliwość zmyślenia czegoś albo podkoloryzowania faktów.
Tylko czy przemyślenia Krysi różnią się jakoś znacznie od myśli Halber?
Czy Halber włożyła jakikolwiek wysiłek w wykreowanie odrębnej od
niej, autonomicznej postaci? Podejrzewam, że nie. Co więcej, uważam, że
Krysia jest nie
dość że niepotrzebna, to jeszcze uczynienie jej najgorszym człowiekiem na świecie zajeżdża wstydem i niechęcią przed przyznaniem się "tak, to moje życie, to są prawdziwe
myśli Małgorzaty Halber". A przecież to jest książka, która na pierwszych stronach deklaruje, że wszyscy się wstydzimy i powinniśmy zacząć mówić o tym głośno.
Może dlatego, że Kryśka potrafi być irytującą warszawską hipsterką? Może stąd ten unik? Ciężko jest nie zauważyć, że pomimo bycia najgorszym człowiekiem na świecie
ma spore poczucie wyższości. Nosi te swoje ekstrawaganckie zielone
baletki wyróżniające ją z motłochu. Nie piła w jakiejś podrzędnej
mordowni tylko w Spatifie i Czułym Barbarzyńcy, na próbach zespołów i na zagranicznych wyjazdach.
Kryśka boi się powiedzieć "jestem alkoholiczką", bo
to niesie upokarzające konotacje. Bo ona nie jest jakąś tam zapitą
Janiną tylko wrażliwą, wykształconą alternatywką z mrocznym, tajemniczym
problemem. Bo kiedy pije jakiś tam Janusz z Grudziądza, to jest to po
prostu picie, a nie mroczny, tajemniczy problem. Janusz i jego problemy
są niewidoczni, Janusz jest wyciętym z tektury rekwizytem do
scenografii w filmie o wrażliwej, pogubionej dziewczynie.
Osią tej powieści jest założenie, że istnieje jakaś niechlubna norma co do tego kim jest alkoholik, a Kryśka tę normę przekracza. Alkoholicy są biedni, niewykształceni, nie czytają Olgi Tokarczuk, nie chodzą do modnych klubów i sypiają w rowie. No nie wiem, może statystyka wskazuje, że tak w istocie jest, nie mam takich danych, nie zriserczowałam tego. Opieram się tylko na osobistym wrażeniu, że to powielanie stereotypu. Na każdym kroku Kryśka musi opiewać jak bardzo od niego odbiega. To wszystko po to, żeby uświadomić społeczeństwu, że alkoholizm przekracza podziały klasowe, że tacy ludzie jak ona też zapijają. Robi to autoironicznie, naśmiewa się ze swojej tożsamości, statusu i z tego jak alkoholizm sprowadził ją na ziemię do tych przychodni z betonu. Ale za tym znowu kryje się założenie, że społeczeństwo uważa za niewyobrażalne, by no wiesz, tacy młodzi, piękni i wielkomiejscy z telewizji mogli obalać Żubra przed wyjściem do pracy. Najgorszy człowiek ma trochę mniej wzmożony vibe, ale jest trochę taką demistyfikacją jak "Patointeligencja" Maty.
Czy to jest tak ogólnie dobra książka?
Moim zdaniem nie, nie jest. Halber musiałaby mocno podciągnąć warsztat, żeby napisać dobrą książkę. Musiałaby zrobić kurs z creative writing. Pod względem stylistyki bywa krindżowo (np. metafikcyjne zwroty do czytelników typu "opowiem wam o tym inaczej") no i struktura jest dość chwiejna i rozmyta. Ale, przede wszystkim, Najgorszy człowiek jest po prostu niemiłosiernie przegadany.
Tutaj chodzi o ten standardowy podział między mimesis a diegesis, między pokazywaniem a opowiadaniem. U Halber diegesis dominuje. To jest powieść tkwiąca dość głęboko w głowie bohaterki – jesteśmy raczeni głównie jej przemyśleniami, przekazanymi w dość egzaltowanej otoczce, ale jednak szczerze i wylewnie. Taka wylewność grałaby na korzyść tej powieści, gdyby dość szybko nie zaczynała wytwarzać uczucia przesytu. Przydałoby się jakieś urozmaicenie.
Mimesis jest z reguły bardziej immersyjną metodą reprezentacji. Weźmy na przykład uczucie żalu. Najzwyczajniej w świecie można zwerbalizować je w kilku słowach, nie wiem, "chłopak ze mną zerwał i było mi wtedy cholernie żal". Może w pewnych warunkach takie proste rozwiązanie będzie miało zajebisty efekt literacki, ale nie oszukujmy się, zazwyczaj tak nie jest. Zazwyczaj o wiele lepszym rozwiązaniem będzie ZOBRAZOWAĆ jak ten chłopak z nią zerwał – poświęcić na to trochę przestrzeni, wypełnić tekst detalem, przedstawić całą scenkę rodzajową, dodać jakiś dialog, opis. Czytelnik sam sobie dojdzie do wniosku, że bohaterce musiało być wtedy cholernie żal, bo będzie miał miejsce, żeby wczuć się w sytuację. No i Halber właśnie dość często tego nie robi. Ona nie za bardzo wypełnia swój tekst. Trochę jakby nie zdała sobie sprawy, że nad pamiętnikiem albo zbiorem notatek trzeba jeszcze popracować, żeby zrobić z nich powieść.
Wezmę mniej banalny przykład z książki: narratorka Krysia wskazuje, że jako dziecko była zanadto obciążana odpowiedzialnością przez swojego ojca, który pytał się dwunastoletniej Krysi co on ma z matką począć. Było to dla niej stresujące, że bierze udział w życiu dorosłych, że jest włączana w ich problemy, a przede wszystkim, że nikt nie interesuje się JEJ problemami. Kiedy zwróciła ojcu na to uwagę, on się wkurwił i przez rok był na nią obrażony. Emocjonalne zaniedbanie Krysi przez rodziców spowodowało poważne reperkusje w jej dorosłym życiu. Przedstawienie tego wątku zajęło mi cztery zdania, które, jak zakładam, nie wywierają na czytelniku szczególnego wrażenia, bo nie ma jak się wczuć i uzmysłowić sobie wagi tego doświadczenia w życiu dorastającej Krysi. A spokojnie dałoby się zawrzeć w tekście retrospekcję albo rozpisać choćby jakiś krótki dialog między dwunastoletnią Krysią i jej ojcem i w ten sposób zilustrować jaką mieli pojebaną relację. Dałoby się nakreślić wtedy wyrazistą paralelę między Krysią zaniedbywaną przez rodziców a dorosłą Krysią zaniedbywaną przez terapeutki z NFZ.
No i tak jest co rusz. Dla Krysi ważny jest wgląd w emocje, więc jest dużo gadania, dużo przemyśleń, ventingowania, zwierzania się, jak na kozetce, a my jesteśmy od tego, żeby słuchać. Ta książka jest niejako powieścią, o bardzo introwertycznym charakterze i niezliczonych elementach autobiograficznych, ale jednak powieścią, w której Halber uczyniła bohaterką jakąśtam Krysię, co nie? No więc w moim odczuciu jest to powieść napisana w zupełnie nieliteracki sposób, sugerujący, że Halber najzwyczajniej nie ma naturalnego daru opowiadania historii. Lepiej się sprawdza jako autorka postów na Facebooku, to jest format który dobrze jej służy. W Najgorszym człowieku jest dużo anegdot, scenek z gabinetów, z mitingów i niektóre z nich są nawet nieźle opisane, mają jakąś puentę, ale całość nie skleja się w umiejętnie poprowadzoną opowieść o trzeźwieniu.
Więc imho Najgorszy człowiek na świecie dobrą książką nie jest. No ale ok, jest to rzecz ważna i potrzebna, pomimo swoich wad – tak jak Narodowy Fundusz Zdrowia.
___________________________________________
* Na przełomie maja i czerwca 2023 w końcu umorzono sprawę Filipa. Dość długo to trwało, prawie rok. Sekcja zwłok wykazała, że nie doszło do samobójstwa. Filip zmarł w wyniku "ostrej niewydolności krążenia w przebiegu przewlekłego krwawienia z przewodu pokarmowego u osoby ze stłuszczeniem i włóknieniem wątroby". Można powiedzieć, że to taka typowo pijacka śmierć, po prostu doprowadził swój organizm do ruiny. Udało mu się dokonać tego stosunkowo szybko, w wieku trzydziestu lat, bo równolegle cierpiał na chorobę Leśniowskiego-Crohna. Niemniej, przez jakiś czas żyłam w przeświadczeniu, że Filip popełnił samobójstwo i ten post został napisany w tym właśnie okresie.
Komentarze
Prześlij komentarz