Jest około 9:30. Stoję na ulicy. W oddali słychać już syreny. Sąsiadka z naprzeciwka podchodzi pod bramę, żeby zapytać się czy to do nas. Kiwam głową. Przyjeżdża karetka. Wysiada dwóch gości i jedna babka. Biegną na miejsce przez błoto i kiedy dobiegają, od razu stwierdzają, że nie było po co się spieszyć. Tak jak myślałam, ale Siostra Sandra i tak próbowała reanimować go do samego końca. Jedna przez drugą opowiadamy, że Wujek Mariusz lubił wypić, że wczoraj od rana balował i że nie wrócił na wieczór do domu. Wydają się bardziej zainteresowani mną i Siostrą Sandrą niż trupem. Rozglądają się wokół i rejestrują tę Polish Gothic scenerię: ceglana stodoła, azbest, zagracone podwórko, zabytkowa sławojka, której jakoś do tej pory jeszcze nie rozebrano. Pies Misiek plącze się nam pod nogami.
Same mieszkamy w tym domu? Wujek mieszkał z nami? Wydają się zaskoczeni i zaniepokojeni, przynajmniej tak odczytuję te uniesione brwi nad maseczkami. Może nawet poczułabym się upokorzona (ang. mortified) na samą myśl, że takie to może być dla kogoś zaskakujące, ale mam akurat problemy z myśleniem w tym momencie. Musiałam przejmująco wyglądać w ten chłodny poranek z tymi gołymi nogami, w bluzie na szybko założonej na gołą dupę (god bless oversize). Wzbudzam współczucie akurat wtedy, gdy nie jest mi ono do niczego potrzebne.
Nie mają za bardzo nic do roboty, więc cały ten incydent przebiega w atmosferze nieco napiętej przerwy na szluga. Babka mówi, że ona nie będzie wzywała do tego policji i że wygląda to na padaczkę. Stoimy wszyscy nad Wujkiem Mariuszem i zadumani patrzymy z góry na jego posiniałe ciało, leżące pod stodołą na resztkach śniegu z lutego. Nagle okazuje się to ciało takie małe i wątłe (chociaż w trakcie pogrzebu trumna, najdłuższa na stanie, nie mieściła się w grobowcu i zrobiło się zamieszanie). Wujek Mariusz miał 54 lata, skończyłby 55 w tym miesiącu. Jak na swój wiek i styl życia wyglądał lepiej niż większość typów, których znam – jakby nigdy nie wyszedł z wojska. Teraz miał podkurczone, zesztywniałe ręce – trochę jak bokser, ale bardziej jak bobas, wyglądał tak bezbronnie. W zupełnym kontraście do górnej części ciała, nogę miał nonszalancko założoną na drugą nogę, tak jakby leżał u siebie w pokoju przed telewizorem, jak zawsze.
Z otępienia wyrywa mnie pytanie o to, kto będzie organizował pogrzeb. Odpowiadam, że zaraz to ustalimy. Przenosimy ciało do domu. W karetce wypisują papiery. Odjeżdżają. Czekamy dwie godziny. W międzyczasie obgadujemy procedury. Najważniejszy jest akt zgonu z Urzędu Gminy. Bez aktu zgonu nie można ubiegać się o hajs na trumnę. Przyjeżdżają faceci z zakładu pogrzebowego. Ty, on cały mokry jest! A, bo leżał na śniegu. Zasuwają biały pokrowiec i wkładają Wujka Mariusza do bagażnika. Odjeżdżają. Tyle było po Wujku Mariuszu.
Jest południe. Jak szybko ludzie umierają, absurdalne.
***
Siostra Sandra jedzie z Ojcem Pawłem załatwiać sprawy techniczne, ja idę na spacer. Ciągnie mnie do spożywczaka, pod którym Wujek Mariusz miał zwyczaj pić z kolegami, brothers in arms. W spożywczaku nie ma nikogo poza Panią Sprzedawczynią, w której, jak mi się czasami wydawało, Wujek Mariusz był zakochany. Decyduję się o niczym jej nie mówić. Chciałam kupić sobie piwo i znaleźć jakieś meliniarskie miejsce, w którym mogłabym je wypić i tym samym uczcić pamięć zmarłego. Kończy się na puszce Pepsi i dwóch czekoladach Wedla. Idę pod Zamek, bo huśtawki obok przedszkola są zajęte przez grupę nastolatków. Wracając słucham tego ejtisowego hitu Black, no need to run and hide / it's a wonderful, wonderful life. Cisnę sama z siebie zbitę, bo sytuacja jest dość kiczowata. Generalnie nie wyglądam na kogoś pogrążonego w żałobie z tym bananem na twarzy. W domu wrzucam ubłocone buty do pralki, bo wypadałoby mieć jakąś czystą parę na pogrzeb.
Następnego dnia nie czuję żadnego ciężaru, choć ściska mi trochę gardło, kiedy wchodzę do jego pustego pokoju. Postanawiam przejąć jego książki, które dawałam mu w prezencie na Boże Narodzenie i których nigdy nie przeczytał. Przejmuję też jego nieużywany notes, również prezent ode mnie, i jedną doniczkę roślinek. W notesie jest tylko dawny schemat rozkładu budynków w naszym sąsiedztwie, który naszkicował, kiedy opowiadał mi o swoim dzieciństwie. Poza tym nie zapisał ani jednej myśli, nie wiem co się działo w jego głowie, nie wiem co czuł. Nie zostawił żadnego świadectwa kilkudziesięciu lat miotania się w uzależnieniu i depresji. Wiejscy Pilchowie przemijają po cichu.
***
Nie jadę do kaplicy ostatni raz zobaczyć jego ciało – już się napatrzyłam. Ale idę na mszę. W sumie nie wiem po co, z poczucia powinności. Siadam z tyłu kościoła, na jakiejś mięciutkiej pufie, podczas gdy z przodu ludzie w ławkach odmawiają różaniec. Kościół też nagle wydaje mi się bardzo mały. Próbuję sobie wyobrazić jak jego wnętrze mogło wyglądać, zanim katolicy go przebudowali (wcześniej był cerkwią). Zbiera się coraz więcej ludzi i czuję się coraz bardziej niezręcznie. Na pogrzebie Dziadka przynajmniej klękałam, kiedy inni klękali, żeby nie rzucało się aż tak bardzo w oczy, że się wyłamuję z tego wszystkiego. Tym razem postanowiłam przesiedzieć mszę nieruchomo i starać się nie myśleć o tym, jak może to zostać odebrane. A także: czy wyglądam na wystarczająco smutną?
Kazanie jest o nieroztropnych pannach, które nie wzięły zapasów oliwy do lamp i przez to nie były przygotowane na przywitanie oblubieńca. Whatever. Interpretacja księdza wydawała mi się trochę naciągana i nieadekwatna do okazji – poza tym, że sam tekst był krindżowy, potencjalnie seksistowski – co znowu mnie rozbawiło, fakt, że w takim momencie przypominam sobie, że pretenduję do bycia krytyczką literacką. Ale nic nie jest adekwatne. Wszystkie te wieńce dla Wujka Mariusza, który chodził ciągle w tych samych robotniczych spodniach na szelkach. Cały ten smutek i powaga, kiedy jeszcze kilka miesięcy temu śmieliśmy się z jego anegdotek z roboty na cmentarzu (najlepsza była o tym, jak przenosili jakieś szczątki, żeby zrobić miejsce na nowy grób i wypadła im jedna kość. Jakaś ciekawska bywalczyni cmentarza, która przyglądała się całemu procesowi, zwróciła im na to uwagę. Zripostowali jej, że może sobie wziąć tamtą kość na kapuśniak).
Dużo było mowy o byciu grzesznikiem i o tym, że trzeba tak żyć, żeby nie być grzesznikiem, bo nie znasz dnia ani godziny, więc lepiej, żeby śmierć nie wzięła cię z zaskoczenia w twoim grzesznym stanie. Co by jakby zbyt dobrze o Wujku Mariuszu nie świadczyło, skoro umarł pijany. Nie czuwał na przyjście Pana, zdekoncentrował się. Albo czuwał, tylko że z butelką bimbru. I co z tego? Nie wiem, czy ksiądz wiedział, że Wujek Mariusz był pijakiem, ale niezależnie od tego wkurwia mnie sama perspektywa wciskania pijaństwa w religijne ramy grzechu. Pijaństwo to może być temat dla psychologów i socjologów, wara od pijaństwa kaznodziejom. A z resztą, jakie to teraz ma znaczenie, te perypetie z alkoholizmem? Nikt mnie już nie zapyta rytualnie no i co powiesz nowego?, kiedy będę piła kawę w kuchni. Nie wzruszę ramionami i nie powiem, że nic nie mam do powiedzenia. To jest duża strata.
***
Na pogrzebie rozglądam się wokół i myślę o bagnach. Stoję twarzą do katolickiej części cmentarza, gdzie poupychane groby swoją aranżacją przypominają coś na kształt lastrykowych slumsów albo patodeweloperskich osiedli mieszkaniowych. To nie jest ten cmentarz w Herten, gdzie zaplątałam się kiedyś przypadkiem, myśląc, że wchodzę do parku albo do ogrodu botanicznego. Tam moja obecność nie była nieuzasadniona, bo mijałam innych spacerowiczów, takich jak ja, dzieci na hulajnogach, emerytów w rękawicach ogrodniczych, pielęgnujących ogromne krzaki bzu i magnolii.
Dalej widać starą, prawosławną część cmentarza – zarośniętą i zaniedbaną, a jednak jakoś mniej odhumanizowaną, bardziej przestrzenną (choć też już nadgryzioną katolicyzmem, bo są tam nowe groby z katolickimi krzyżami). Między starym a nowym cmentarzem zorganizowano tymczasowe wysypisko śmieci. Na wiosnę miałam poprosić Wujka Mariusza, żeby pomógł mi zrobić z tym porządek. I w końcu za starym cmentarzem, tuż za betonowym ogrodzeniem (wiejski brutalizm), rozciąga się kawałek mokradeł. W tle słychać szum z drogi wojewódzkiej nr 812.
W Postmodern Wetlands Rod Giblett pisze, że do bagien należy podchodzić ambiwalentnie, tzn. nie należy ich estetyzować, ani nie należy ich dyskryminować. Bagna są i piękne i brzydkie, łączą w sobie śmierć i życie: tam gdzie ludzie nie majstrują z przyrodą, gdzie materia organiczna może się spokojnie rozkładać, tam kwitnie bioróżnorodność. W zachodniej kulturze przyjęło się nazywać "bagnem" wszelkie negatywne zjawiska i patologie (najpopularniejszy przykład to slogan "drain the swamp" z kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa – miał na myśli amerykański rząd), ale bagno nie powinno być metaforą na to, co ludzie sobie zgotowali. Alkoholizm nie jest bagnem, bieda nie jest bagnem, polska scena polityczna nie jest bagnem, polska wieś nie jest bagnem. Naniesienie samych pejoratywnych znaczeń na słowa "bagno" jest przejawem redukcjonistycznego nastawienia do natury.
Kiedyś wieś żyła z bagnem w zgodzie, teraz raczej się bagno kolonizuje, osusza, wypiera. Wsie na Lubelszczyźnie są często przestrzennie naniesione na bagno i to, jak dla mnie, może już być metaforą. W takim Krupem ludzie żyją na podmokłych terenach doliny Bzdurki i kończą na cmentarzu, który ledwo co się wznosi ponad sąsiednie mokradła, ale chyba nikt się nie utożsamia z bagnem, nie jest to częścią naszej tożsamości, bycie z Krupego nie wiąże się z byciem z bagna.
Ja nie chcę bagna wypierać. Wszystkie te trumny, nagrobki, rytuały i ceremonie wydają się śmieszne wobec obiegu materii w przyrodzie. Zalane cementem drewniane pudełko, przykryte płytą z lastryko, przykryte górą plastikowych kwiatków – śmieszne to jest wobec bagna. Nie mam nic przeciwko śmierci jako takiej i przeciwko uwęgleniu ludzkiego ciała. Śmierć nie jest żadną tragedią. Nie potrzebuję jej opłakiwać i nie potrzebuję szukać dla siebie suchego miejsca. Tragedią było jak życie Wujka Mariusza wyglądało. Nie ma nic złego w tym, że się skończyło. Nie ma też nic złego w tym, że jest mi trochę żal. No jest jak jest.
In "Walking" Thoreau writes that "Wildness is the preservation of the world" and that America was discovered to keep the Wild alive. This radical turn away from the Puritan and Enlightenment story of wilderness locates itself in a living earth, not dead traditions, and Thoreau's new text is the swamp, because it represents "hope and the future," a place for true subsistence as opposed to cultivated gardens. Although largely unrecognized for its worth, the swamp still works a restorative power:
When I would recreate myself, I seek the darkest woods, the thickest and most interminable and, to the citizen, most dismal, swamp. I enter a swamp as a sacred place, – a sanctum sanctorum. There is the strength, the marrow, of Nature. The wildwood covers the virgin mould, – and the same soil is good for men and for trees. A man's health requires as many acres of meadow to his prospect as his farm does loads of muck. There are the strong meats on which he feeds. A town is saved, not more by the righteous men in it than by the woods and swamps that surround it.
[Henry David Thoreau. "Walking." Walden and Other Writings, ed. David Howarth (New York, 1980), pp. 616-17.]
William Howarth. "Imagined Territory: The Writing of Wetlands." New Literary History, Summer, 1999, Vol. 30, No. 3, Ecocriticism (Summer, 1999), pp. 509-539.
Komentarze
Prześlij komentarz