Tydzień temu pojawiło się tematyczne wydanie Dwutygodnika: HISTORIE LUDOWE. Temat w ostatnich latach dość popularny w pewnych kręgach. Wydanie przekładu Powrotu do Reims (2019) Eribona było strzałem w dziesiątkę ze strony Karakteru: nastąpiło wzmożone podjaranie zazwyczaj marginalizowanym tematem podziałów klasowych. Autor zagościł na polskich festiwalach literackich. Można było sobie nawet obejrzeć wirtualny spektakl (taki sobie, imho) z Jackiem Poniedziałkiem odgrywającym Eribona. Francuski filozof i socjolog stał się u nas gwiazdą. Rok później Radek Rak wygrał Nagrodę Nike za powieść Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli (2019), ukazującą zdemonizowaną postać chłopskiego buntownika z bardziej przychylnej strony. W 2020 wyszła również popularna, szeroko omawiana Ludowa historia Polski Leszczyńskiego, a teraz jeszcze Chamstwo Pobłockiego. I pomiędzy jednym a drugim, a trzecim, a czwartym, pojawiły się na rynku inne ważne książki, non-fiction jak i powieści, o chłopstwie, pańszczyźnie, awansie społecznym, itd. Nie można też zapomnieć o potężnym beefie Twardocha z Radziwiłłem wokół arystokracji na łamach Gazety Wyborczej.
Jakież to były ważne dla mnie tematy, kiedy brałam urlop od bycia na uczelni, żeby posiedzieć sobie na wsi (jestem względnie uprzywilejowaną wieśniarą). Jak dużo myślałam na tym wiejskim urlopie o rozdarciu związanym z awansem społecznym, o rozdarciu między Krupem a Krakowem. Ileż było zachwycania się Eribonem, jakiż to był *rel*. Niby fajny ten trend na ludowość, na autoetnografię i nieco terapeutyczne rozliczanie się Polski ze spadkiem pańszczyzny. Niby fajny ten powrót do łask terminów typu "klasa społeczna" czy "nieuprzywilejowanie".
Na moich studiach w ogóle się o takich sprawach nie mówiło. Ignorowało się różnice klasowe – na świeczniku były seksizm, rasizm i homofobia. Na lektoracie z niemieckiego, kiedy przerabialiśmy temat o rodzinie, okazywałam się być jedynym dzieckiem rolników, a nie urzędników, nauczycieli, lekarzy, informatyków i przedsiębiorców. Pseudo-lewicowy wymoczek z prestiżowego krakowskiego liceum serwował mi prztyczki w nos, bo było widać, że nie jestem tak dobrze wykształcona jak on – a ja z tym swoim ubogim wykształceniem nawet nie wiedziałam o istnieniu takiego pojęcia jak "klasizm" i nie miałam się jak bronić. Czułam się upokorzona, ale skąd miałam wziąć dobrą ripostę? Przeklinałam go, wyśmiewałam się z niego, żeby odreagować wstyd i upokorzenie, ale tak naprawdę byłam przekonana, że muszę jeszcze bardziej się starać, żeby go dogonić. Żeby nie było po mnie widać, że jestem ze wsi. Sprawy nie ułatwiało, że się w gnojku zakochałam i desperacko chciałam dorastać mu do pięt. Podejrzewam, że on też nie wiedział o czymś takim jak "klasizm", bo w lewicowej bańce nie było wtedy jeszcze modne o tym wiedzieć. Nie był więc świadomy, jakie prowokował we mnie poczucie niższości.
Byłabym wówczas przeszczęśliwa, widząc to specjalne wydanie Dwutygodnika – czułabym się w końcu reprezentowana, czułabym się w końcu godnie. Prawie się rozpłakałam, czytając Powrót do Reims. Po czasie coś się jednak we mnie ochłodziło. Po tym całym boomie na ludowość z ostatnich lat, mój entuzjazm ostygł.
Pierwsze wrażenie po takim tekście Małgorzaty Sadowskiej zatytułowanym "Przeciw podróżowaniu" to przede wszystkim radość: w końcu moja nieporadność w dużym mieście i doświadczenie wstydu znalazły odzwierciedlenie, przebiły się do czasopism targetujących wielkomiejską i małomiasteczkową klasę średnią. Ale potem przeszłam z rozkminą trochę dalej niż "wow, to jest o mnie!".
Sadowska pisze o swojej migracji ze wsi do Warszawy, o wykorzenieniu, resentymencie i zdradzie klasowej. Ale pisze w taki sposób, w jaki pisze się teksty do Dwutygodnika, czyli, w jej przypadku, z pomocą narzędzi i języka krytyki filmowej. Więc np. osobiste doświadczenia przeplatają się ze spiętrzonymi odniesieniami do tekstów kultury. Nic dziwnego, że jeden z komentatorów na buniu zarzuca Sadowskiej produkcję pretensjonalnych wypocin. Sama piszę w ten sposób, czaję o co chodzi. Nie ma dla mnie nic zaskakującego w tym, że moje teksty docierają głównie do krakowskich znajomych i bookstagramerów.
Niby się z facetem nie zgadzam, bo dla grupy docelowej Dwutygodnika, w tym dla mnie, tekst Sadowskiej jest skrojony idealnie, jakby był wygenerowany przez Siri – czyta się go dobrze (fajne odniesienia do Koziołka Matołka!). Ale na jakimś głębszym poziomie czuję, że ma rację. Nasze próby opowiedzenia wstydu kończą się na
przeintelektualizowanym bełkocie, którego nauczyliśmy się na studiach. Ten bełkot przynosi nam różne korzyści, czy to finansowe czy symboliczne. Piszemy o wstydzie, ale sposób, w jaki piszemy, potwierdza nam samym i wszystkim wokół, że jesteśmy lub aspirujemy do bycia czymś więcej niż ludźmi ze wsi – chcemy należeć do inteligencji, a nie do klasy ludowej. Więc co teraz? Zamknąć ryja? Pisać o tym
samym, tylko inaczej? Powstrzymywać się, żeby to pisanie nie było przeintelektualizowane?
Tekst o awansie społecznym (ze wsioka do inteligenta) i migracji ze wsi do dużego miasta, jakkolwiek samoświadomy, służy monetyzacji własnego nieuprzywilejowania i podbudowywaniu swojej świeżo awansowanej pozycji. W końcu autorka dostała hajs za tekst o swoim wiejskim wstydzie i rozdarciu, pisany w momencie, kiedy awansowała i już nie musi się mierzyć z nieuprzywilejowaniem (a przynajmniej nie w takim stopniu jak kiedyś) – może sobie przepracowywać doświadczenia z przeszłości z dość komfortowego miejsca w teraźniejszości. No i posiadanie na koncie publikacji w Dwutygodniku może również otwierać drzwi do kolejnych publikacji w innych modnych czasopismach – robi się jeszcze bardziej komfortowo. To brzmi oskarżycielsko, ale nie o to mi chodzi, by palcem kogoś wytykać. Płakuniam sobie, że w kapitalizmie wszystko staje się utowarowione, nawet doświadczenie nieuprzywilejowania xD
Wsioki nie mają takich możliwości. Wsioki nie piszą esejów o swoim doświadczeniu bycia wsiokiem. Nie mają możliwości zarobkowania w tak dogodny sposób, kapitalizowania swojego doświadczenia. Oczywiście autorka trudzi się, bo pisze, robi research, a mogłaby w tym czasie chodzić po lesie. Zamiast po prostu BYĆ na wsi, spędza czas na opakowywaniu swojego doświadczenia w słowa, co samo w sobie jest zajęciem wykorzeniającym, alienującym autorkę od wiejskiego otoczenia. Niby nie chcę umniejszać pracownikom intelektualnym (niby), no ale jednak, mimowolnie, unoszą mi się brwi i oczy wywracają, gdy czytam o takich problemach. Sama się z nimi mierzę, siedząc na wsi i usiłując wypluć pracę magisterską. Równocześnie jestem świadoma swojego uprzywilejowania. Serio, lepiej jest pisać teksty do Dwutygodnika niż plewić ziółka. Farming an experience is far more convenient.
Nadchodzi lato. Im bardziej mi nie idzie z magisterką, tym bardziej tęsknię za prostą, manualną pracą – grzebaniem palcami przy grządkach, zapachem tymianku w upalny dzień, gorącą ziemią pod gołymi stopami. Wracaniem wieczorem z pola przez wieś – tymi triumfalnymi przejazdami rowerem z brudnymi, czarnymi piętami wystającymi zza klapków. . Jak na wiejskie standardy w tamtym czasie, w zasadzie mam stosunkowo niewielkie doświadczenie pracy fizycznej w dzieciństwie – niektórzy znajomi z podstawówki pracowali znacznie ciężej. Ale nawet to niewielkie doświadczenie dało mi do zrozumienia, że herbicydy, za które obrywa się rolnikom od mieszczuchów, wyzwoliły nas od spędzania każdych wakacji na zapierdalaniu w polu z motyką w trzydziestostopniowym upale. Plewienie tymianku bywało czasami przyjemne, ale nie potrafię być na tyle sentymentalna, by myśleć na poważnie, że może lepiej byłoby sobie zjebać kręgosłup pochylaniem się nad grządkami niż garbieniem się przy laptopie. Wybór jest prosty: nie wróciłabym do tamtego stylu życia, nie wróciłabym do pracy fizycznej – garbienie się przed laptopem to dla mnie przywilej.
Czy moja matka wolałaby uciec ze wsi, pójść na studia i dzięki nabytemu w mieście kapitałowi kulturowemu pisać teksty o klasie ludowej do modnych czasopism? Czy może wolałaby zostać na wsi i dalej skubać schodzący naskórek z poparzonych pleców po dniu spędzonym w polu? Nie wiem, może jej się podobała taka robota, nie wykluczam tego, ale coś mi się wydaje, że chyba jednak niezbyt.
Na czym dzisiaj polegałaby jej praca na wsi, gdzie większość roboty została już zmechanizowana? Jak naprawdę wygląda dzisiaj życie kobiet na wsi? Nie wiem. Mieszkam na wsi i nie wiem, bo nie mam styczności z tymi kobietami, większość czasu spędzam w swoim pokoju przed laptopem. Moja matka skończyła na emigracji w Niemczech, teraz pracuje w restauracji. To są rzeczy, o których powinno się pisać. Raczej nigdy nie przeczytam w Dwutygodniku o kolejach losu kobiet ze wsi, bo autorki goszczące na jego łamach nie są na tyle zaangażowane w ludowość, by rzeczywiście pisać o ludzie, a nie o sobie. They lack committment. To by wymagało innego rodzaju researchu. Researchowanie tekstów kultury jest banalnie proste. Natomiast pisanie o sobie bywa trudne, ale nie tak trudne jak pisanie o kimś innym.
HISTORIE LUDOWE w Dwutygodniku wytwarzają mimowolnie (lub nie) jakiś trendy produkt w postaci rozdartej tożsamości. Znalazł się na nią popyt od kiedy lewicowi komentatorzy zaczęli z powrotem lamentować o binarnym podziale między miastem a wsią. Lament rośnie w momentach, kiedy prawica wygrywa w wyborach za sprawą wiejskiego elektoratu – nagle się okazuje, że jakoś trzeba się ze wsią przeprosić, jeśli chce się coś ugrać.
Figura słoika z tekstu Sadowskiej ma właśnie ten potencjał przeproszenia mieszczuchów ze wsiokami – bo słoik to jest mieszczuch i wsiok w jednym. Niby dobrze, potrzebujemy tego przeproszenia się, atmosfera polaryzacji w kraju sięga zenitu. Z drugiej strony myślę sobie o tym, jak bardzo ta figura wrażliwego, wykształconego słoika jest dopasowana akurat do gustów i potrzeb mieszczuchów, którzy raczej nie chcą mieć ze wsią zbyt bezpośredniej styczności. Słoik to jest ktoś pomiędzy – reprezentant ludności napływowej, więc trochę ha-tfu, ale już nie taki kompletny tubylec, co słucha disco-polo i głosuje na PiS.
Mój chłód i zmieszanie wynika z przeczucia, że doświadczenia, które są również moimi doświadczeniami, stają się ni stąd ni zowąd popularnym, koniunkturalnym produktem w lewicowej banieczce. Jakby lewica tyle się właśnie nauczyła za władzy PiSu: nie niwelowania polaryzacji między miastem a wsią, nie docierania do wiejskiego elektoratu, nie faktycznego reprezentowania ludu, tylko opiewania miejsko-wiejskiej, hybrydycznej tożsamości. Przy czym jest to zazwyczaj tożsamość jednostek,
- którym raczej się w życiu powiodło,
- które wobec tego mogą sobie pisać o wsi z bezpiecznego dystansu, bo nic ich na wsi nie trzyma,
- które mają progresywne poglądy, typowe dla miasta a nie dla wsi
- dla których wieś to lasy, świeże powietrze, otwarta przestrzeń, gwieździste niebo i zdrowe jedzenie (czyli hippisowska odklejka od rzeczywistości), a nie brak perspektyw, upadające gospodarstwa, rozmaite formy wykluczenia, ptasia grypa, ASF, ceny skupu, susza rolnicza, opryski wycofane z użytku przez Unię Europejską, ciężka praca fizyczna, albo emigracja za granicę.
Może jestem zbyt krytyczna, może nie mam racji, oby moje diagnozy w gówno się obróciły. Ale patrząc na HISTORIE LUDOWE w Dwutygodniku odczuwam jakiś dyskomfort, który, mam wrażenie, za jakiś czas będzie dla mnie doskonale zrozumiały.
Edit 16.07.2021.
Narzekałam, że jak na wydanie pod hasłem HISTORIE LUDOWE, autorzy Dwutygodnika mało faktycznie opowiadają o ludzie – nie podchodzą do ludu z prawdziwie reporterskim czy dziennikarskim zapałem, nie stawiają ludu na pierwszym planie, nie obsadzają ludu w głównej roli, nie potrafią na chwilę usunąć się w cień. Raczej zgłębiają swoją własną tożsamość, z jakimś młodopolskim roztkliwieniem, lansując się niejako na plecach ludu.
Zastanawiałam się na przykład nad brakiem adekwatnej reprezentacji dzisiejszych mieszkanek wsi. Nie są reprezentowane tak ogólnie w całej sferze publicznej, ale jest to jednak szczególnie duża luka jak na czasopismo środowiska liberalno-lewicowego (choć kogo to zaskakuje, że wielkomiejskie feministki mało się interesują kobietami spoza aglomeracji). A tu, niespodziewanie, jak za pstryknięciem palców, w Piśmie wyszedł fotoreportaż Magdaleny Kicińskiej (tekst) i Macieja Moskwy (zdjęcia) o kobietach z małopolskiej prowincji. Niezłe zdziwko, kiedy przewinęło mi się to na fejsbukowym feedzie, jakby Kicińska czytała mi w myślach. Czegoś takiego sobie życzyłam: ludzi z miasta, którzy jadą na wieś, żeby wysłuchać tamtejszych głosów, a nie po to, żeby wsłuchać się w samych siebie. Getting tired of this self-reflexive bullshit. Już sobie myślałam: "oho, Dwutygodnik vs Pismo 0:1". Kliknęłam w link czem prędzej i bez zapisywania na później wzięłam się od razu do lektury. No i znowu rozczarowanie. Nie da się mnie zadowolić.
Bo to jest znowu lansowanie czegoś – w tym przypadku ekologii – z pieśnią o ludzie na ustach. Kicińska wyruszyła w tę podróż po małopolskich wsiach, żeby zrobić z tego inspirujący materiał promujący ekologiczne postawy, w stylu "spójrzcie, wieś to nie taki ciemnogród, oni się tam przejmują środowiskiem".
Dla mnie jednak te poboczne tematy okazały się ciekawsze, np. problem kategoryzacji, w sytuacji, kiedy za wieś jest uznawane wszystko, co nie jest miastem. Są przytoczone ciekawe dane z Raportu o stanie wsi Fundacji na Rzecz Rozwoju Polskiego Rolnictwa z ubiegłego roku, który wskazuje chyba na to, że polskie rolnictwo jeśli akurat nie upada to ulega zmonopolizowaniu. Jest poruszona kwestia braku efektywnego podłączenia wsi do kanalizacji czy sieci ciepłowniczych (co ma związek z wywożeniem szamba gdzie popadnie i paleniem w piecu śmieciami). O takich niezbyt wzniosłych sprawach chętnie bym coś więcej poczytała!
Zostało też wspomniane wykluczenie komunikacyjne, ale to jest już problem omówiony i oswojony, jak mi się wydaje – choćby taka Olga Gitkiewicz mocno się wybiła na swoim reportażu pt. Nie zdążę. Miastowi łatwo mogą się z tym problemem identyfikować, wszak oni też toczą boje o linie tramwajowe, ceny biletów i zmiany w rozkładach jazdy. Zainteresowanie się wykluczeniem komunikacyjnym na wsi nie wymaga od nich włożenia jakiegoś wielkiego wysiłku w wyciągnięcie głowy z własnej dupy. Co innego taka kwestia szamba, kwestia abiektywna. To by było dopiero dobre, jakby lewicowa banieczka nagle masowo zaczęła się przejmować oczyszczalniami ścieków, jakby były temu poświęcone modne książki i sympatyczne wieczory autorskie w kawiarniach.
Ale po kolei. Tak fotoreportaż Kicińskiej i Moskwy zostaje przedstawiony:
Zaniepokojona pogłębiającym się kryzysem klimatycznym oraz stanem jakości powietrza w Polsce redakcja „Pisma” postanowiła zabrać głos. A w zasadzie dać go tym, którzy pamiętają, jak było kiedyś, i widzą, do czego doprowadziła działalność człowieka [...]
„Doświadczenie wsi i jej mieszkańców, a w szczególności mieszkanek,
wciąż bowiem pozostaje w cieniu (wielko)miejskich narracji, również w
obszarze ekologii i reagowania na efekty katastrofy klimatycznej. To
dlatego w tym projekcie właśnie im, kobietom ze wsi, oddajemy głos.
Podążamy za trendem wzrostu aktywności kobiet we władzach i życiu
społecznym terenów pozamiejskich” – mówi Magdalena Kicińska, redaktorka naczelna „Pisma” i współautorka projektu.
Problem w tym, że mi się nie wydaje, jakoby redakcja Pisma wyciągała kogokolwiek "z cienia (wielko)miejskich narracji" czy oddawała komukolwiek głos, bo głosy kobiet przedstawionych w tym fotoreportażu idealnie harmonizują z poglądami redakcji. Więc jaki jest sens w całym tym projekcie? Potrzebują ubrać swoje własne opinie w inne twarze?
Redakcja zrekrutowała w tym celu poetkę (córkę nauczycieli, więc niejako panią należącą do wiejskiej inteligencji), sołtyskę, aktywistkę z koła gospodyń wiejskich, właścicielkę pensjonatu i rolniczkę od permakultury. No sory, ale to jest zupełnie niereprezentatywna selekcja – te kobiety niewiele mają wspólnego z typową wsią. Wszystkie panie zdają się mieć poglądy raczej progresywne, choć do końca nie wiadomo, bo nie dostały w tekście zbyt dużo przestrzeni na wypowiedzenie się. A wypowiadają się mądrze i aforystycznie, w jednakowy, wygładzony sposób, wręcz urzekający. Nie pada żadna kontrowersyjna opinia. Wieś taka sympatyczna, dwa kilogramy ciasta w podarunku na odchodne. Milutkie to jest wszystko do porzygu.
Do tego te zdjęcia Macieja Moskwy... kobiety ubrane w tradycyjne, ludowe stroje, których pewnie nie noszą nigdy, poza specjalnymi okazjami. A przynajmniej tak to u mnie wygląda na Lubelszczyźnie: babki ubierają się na co dzień normalnie, w chińszczyznę z sieciówek. [Edit 13.08.2021.] Portrety Moskwy można by było chyba podpiąć pod fokloryzowanie wsi w sztuce. Trafiłam na ten termin w wywiadzie Katarzyny Pawlickiej z Danielem Rycharskim dla Miesięcznika ZNAK (imho Rycharski to jeden z najważniejszych młodych polskich artystów współczesnych).
Więc chociaż fotoreportaż Kicińskiej i Moskwy jest świadomy tego, że wieś piękna, zdrowa i spokojna jak w Złotopolskich jest niczym innym niż wyidealizowanym konstruktem, to i tak uderza w jakieś nostalgiczne, sentymentalne, elegijne tony tęsknoty za wsią utraconą. Byle się nie zająć wsią taką, jaka jest w tym momencie.
Za to dostajemy znowu opiewanie hybrydycznej tożsamości: wieś rozdarta między nowoczesnością a tradycją. Bardzo to takie liryczne. Mnie się nie podoba. Chcę wsi zaprezentowanej w całym swoim brudzie, doprowadzającym do szału człowieka o oświeceniowym usposobieniu. Kicińska wspomina, że dotacje z Unii nie rozprawiły się z nierównościami na wsi. Ja chcę, żeby było wspomniane, że wieś jest bastionem eurosceptycyzmu i żeby były dosłowne cytaty z tego, jak rolnicy wyrażają się o Niemczech i Belgii. Albo jak wyrażają się o ekologach. Nie chcę zapisu grzecznych, kulturalnych rozmów przy ciasteczku z lokalną poetką, chcę relacji z rodzinnej popijawy.
Nie chcę jakiejś wyimaginowanej wsi progresywnej, wykreowanej selektywnie przez redakcję progresywnego magazynu opinii dla wielkomiejskiego normictwa – chcę obrazu wsi zacietrzewionej, która się mobilizuje i głosuje w 60% na PiS, żeby wielkomiejskie normictwo miało przeciw czemu protestować (ciekawostka: w drugiej turze wyborów prezydenckich Duda otrzymał coś ok. 83% głosów w mojej wsi). Chcę zobaczyć w tekście też ten kawałek wsi mający wieś w dupie, mieszkającymi w komfortowej izolacji od natury w rezydencjach otoczonymi tujami. Chcę widzieć w tekście realny dyskomfort i rozpacz w zderzeniu z taką wsią, a nie homogeniczne poklepywanie się wzajemnie po plecach i przekłamywanie rzeczywistości.
fajnie piszesz
OdpowiedzUsuńdziękuję <3
Usuń