Przejdź do głównej zawartości

O leżeniu

Żyćko teraz to bardzo Infinite Jest, a szczególnie Hal Incandenza i jego faza horyzontalna. Wybitny uczeń, obiecujący tenisista, intelektualista, geniusz. Takie tytuły osiąga się w pozycji wertykalnej – w pozycji zdobywców, zwycięzców, w pozycji ruchu, wzrostu, w pozycji sportowca na boisku. Nawet jak siedzimy nieruchomo nad tymi książkami i artykułami i esejami, to kręgosłupy, głowami ukoronowane, pną się do góry, mniej lub bardziej zgięte. 

Hal przechodzi kryzys i ten kryzys przejawia się tym, że coraz bardziej zaczyna zwracać uwagę na płaskie powierzchnie i coraz więcej czasu spędza w pozycji horyzontalnej – na leżeniu, spaniu, jaraniu, rozmyślaniu. Na byciu nieproduktywnym. Na byciu bezsilnym. Na zawalaniu kariery sportowej i naukowej. A koniec końców (który to koniec w Infinite Jest jest przeniesiony na sam początek) Hal jest też przygniatany do podłogi w kiblu przez rosłych facetów, rozpłaszczony, unieruchomiony, obezwładniony, uznany za szaleńca. 

Druga z głównych postaci Infinite Jest, Don Gately, też kończy w pozycji horyzontalnej. Po kulminacyjnej inbie, w której Don zostaje ciężko raniony, ląduje on w szpitalnym łóżku i z tego łóżka toczy się oniryczna, retrospekcyjna narracja zwieńczająca całą powieść. Ostatnia scena, (którą po czasie bardzo doceniam, bo to mocny rel), ostatni obrazek, z jakim czytelnik zostaje pozostawiony samemu sobie, to Don leżący w piachu, na plaży, niczym rozbitek, po tym jak zezgonował po przyjęciu radykalnej ilości hydromorfonu. 

I ja się właśnie tak czuję. Leżę w łóżku w południe i czuję się jak rozbitek. Robię sobie nagie zdjęcia i czuję się jak rozbitek. 

Choć widziałam bardziej optymistyczne interpretacje, że to jest taka brutalna scena odrodzenia, gdzie Don zostaje wypluty z ciepłego łona uzależnienia na zimny brzeg rzeczywistości czy jakoś tak.

Erwin Sówka - "Medytacje" (1986)



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bycie w wódzie

Był 18 lipca, poniedziałek. Trzeci dzień jego, jak się wkrótce okaże, ostatniego ciągu alkoholowego. Pił wtedy już tylko czystą wódkę, to nie była już Tatra . Większość dnia chodził ledwo przytomny. Nasze jasne, nowobogackie mieszkanie na Dworskiej znowu przeistaczało się w duszną melinę. Ktoś, kto nie żył pod jednym dachem z alkoholikiem chyba nie zrozumie do końca, jaka atmosfera panuje w takim domu. Trudno jest adekwatnie odwzorować to połączenie bezsilności, obrzydzenia i rozpaczy.  Nie było nic gorszego niż przebywanie z Filipem na 34m², kiedy był w ciągu. Ten jego bełkot i chwianie się na nogach. Kiepy na narzucie z Zara Home, kiedy był już tak pijany, że nie trafiał w popielniczkę. Rozlana wódka na podłodze, kiedy nie trafiał już do szklanki. Ten przeszywający dźwięk wódki lanej do szklanki, lepkiej, niezmienianej od kilku dni. Nie bawił się już w kieliszki i mycie naczyń. Dźwięk lanej wódki rano, wieczorem, w nocy. Budzenie się do tego dźwięku zza ściany, kiedy Fili...

Zagłada Królestwa Blupów

Niedziela, 31 lipca 2022, Kraków. Kilka dni po śmierci Filipa, kilka dni przed jego pogrzebem. Nie miałam nic do zrobienia, a to mnie trzymało ostatnio w ryzach – załatwianie spraw. Zapierdol, nie było miejsca w grafiku na rozklejenie się. Było mieszkanie do opróżnienia, klepsydry do rozwieszenia, znajomi Filipa do powiadomienia, wieniec do zamówienia w kwiaciarni, rozwiązywanie umowy na internet, kupowanie ubrań na pogrzeb, zeznania na komendzie. Owszem, budziłam się rano z płaczem, ale potem brałam się w garść i leciałam ogarniać rzeczy. Dopóki nie przyszła niedziela i nie było niczego do załatwienia. Ryzykowna sytuacja. Co można robić w niedzielę w takich dość pojebanych okolicznościach? Można leżeć na kanapie i szlochać, dopóki zaufana przyjaciółka nie poratuje cię swoimi zapasami Xanaxu. Ja wolałam zapierdalać jak nieczłowiek , chodzić po mieście, ciągle być w ruchu, byle nie myśleć. Więc żeby mieć jakiś cel do odhaczenia tego dnia – jakieś miejsce, do którego muszę się ud...

Rozbroić polaczkowatość – "Ale z naszymi umarłymi" Jacka Dehnela

(Mnie też ta odklejona folijka u dołu triggeruje) W marcu byłam na spotkaniu z cyklu Teksty przed korektą w Księgarni Karakter, na którym Jacek Dehnel z dużą swadą i charyzmą odczytał przedpremierowe fragmenty Ale z naszymi umarłymi . Na początku większości z obecnych musiało się wydawać, że to tylko taki żart. Zaśmiewaliśmy się z ociekających absurdem opisów polskiego folkloru, z „rapczeru”, z ekspertyzy technicznej grobu w wykonaniu cikowickiego kamieniarza na antenie TVP Kraków i z sekciarskiej mszy w kościele św. Piotra i Pawła na Grodzkiej. No i nie dowierzaliśmy. Sympatycznie było bardzo, owszem, ale konsternacja wisiała w powietrzu. He he, Dehnel czyta Janion jak Faulkner czytał Szekspira ? Otóż tak. [1] Okazało się, że Dehnel naprawdę będzie wydawał książkę, w której zombie ciągną Plantami pod Wawel. No i fajnie. Po powrocie z dużą ekscytacją relacjonowałam przebieg spotkania swojej współlokatorce i prognozowałam, że jak to wyjdzie, to przecież petarda będzie...