Żyćko teraz to bardzo Infinite Jest, a szczególnie Hal Incandenza i jego faza horyzontalna. Wybitny uczeń, obiecujący tenisista, intelektualista, geniusz. Takie tytuły osiąga się w pozycji wertykalnej – w pozycji zdobywców, zwycięzców, w pozycji ruchu, wzrostu, w pozycji sportowca na boisku. Nawet jak siedzimy nieruchomo nad tymi książkami i artykułami i esejami, to kręgosłupy, głowami ukoronowane, pną się do góry, mniej lub bardziej zgięte.
Hal przechodzi kryzys i ten kryzys przejawia się tym, że coraz bardziej zaczyna zwracać uwagę na płaskie powierzchnie i coraz więcej czasu spędza w pozycji horyzontalnej – na leżeniu, spaniu, jaraniu, rozmyślaniu. Na byciu nieproduktywnym. Na byciu bezsilnym. Na zawalaniu kariery sportowej i naukowej. A koniec końców (który to koniec w Infinite Jest jest przeniesiony na sam początek) Hal jest też przygniatany do podłogi w kiblu przez rosłych facetów, rozpłaszczony, unieruchomiony, obezwładniony, uznany za szaleńca.
Druga z głównych postaci Infinite Jest, Don Gately, też kończy w pozycji horyzontalnej. Po kulminacyjnej inbie, w której Don zostaje ciężko raniony, ląduje on w szpitalnym łóżku i z tego łóżka toczy się oniryczna, retrospekcyjna narracja zwieńczająca całą powieść. Ostatnia scena, (którą po czasie bardzo doceniam, bo to mocny rel), ostatni obrazek, z jakim czytelnik zostaje pozostawiony samemu sobie, to Don leżący w piachu, na plaży, niczym rozbitek, po tym jak zezgonował po przyjęciu radykalnej ilości hydromorfonu.
I ja się właśnie tak czuję. Leżę w łóżku w południe i czuję się jak rozbitek. Robię sobie nagie zdjęcia i czuję się jak rozbitek.
Choć widziałam bardziej optymistyczne interpretacje, że to jest taka brutalna scena odrodzenia, gdzie Don zostaje wypluty z ciepłego łona uzależnienia na zimny brzeg rzeczywistości czy jakoś tak.
Komentarze
Prześlij komentarz