Przejdź do głównej zawartości

Zafundowała sobie mindfucka w 4 miesiące [SPRAWDŹ JAK]


W 2019 roku zobowiązałam się do przeczytania Infinite Jest (1996; Little, Brown and Company) w komentarzu pod videorecencją Bladego króla na kanale Pod Naporem. Jakoś mnie wzruszyło, że są ludzie, którzy od lat czekają na polski przekład. Istniały obawy, że to dobry przekład nie będzie, a ja mogłam mieć to gdzieś, ha! — jeden z nielicznych przywilejów studiowania filologii angielskiej. Może jeszcze kiedyś przeczytam Niewyczerpany żart, żeby przekonać się na własnej skórze jak poszło Jolancie Kozak z tłumaczeniem. Ale wtedy uznałam, że nie ma na co czekać.

Pobrałam e-booka, który na moim tablecie liczy ponad 1700 stron (pierwsze papierowe wydanie liczy 1088, będę się tego trzymać). No i na pobraniu monstrualnego e-booka utknęłam, nie mogłam się zmusić do rozpoczęcia lektury, rozmiar tego dzieła jednak potrafi onieśmielić. Na szczęście przełamałam się, nakręciłam się niczym Shia LaBeuouf i uporałam się z prokrastynacją — ale dopiero w połowie grudnia. A kiedy skończyłam czytać Infinite Jest, drzewa znowu miały liście. Makes you think.

Warto było się przełamać, bo dawno nikt mi tak nie zaimponował jak David Foster Wallace. Wiele razy w trakcie lektury szczęka mi opadała. Jednak o ile miałam cały czas nieodparte wrażenie, że mam do czynienia z czymś niezwykłym, o tyle odczuwam pewien opór przed nadaniem Infinite Jest etykietki "arcydzieło literatury współczesnej”. Nie jestem pewna dlaczego. Kiedy skończyłam, nie skrystalizowała mi się żadna myśl w stylu "wow, genialne". Pomyślałam sobie "to już?” i potem nie pomyślałam sobie nic. Mindfuck.

Ale potem-potem pomyślałam sobie „ja chcę jeszcze raz!” 


W dużym uproszczeniu, opus magnum Davida Fostera Wallace’a jest o zasadzie przyjemności, uzależnieniu, smutku, kryzysie — kryzysach wszelkiej maści — i o Ameryce doby późnego kapitalizmu.

Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, w której imperialistyczne Stany Zjednoczone podporządkowały sobie Kanadę i Meksyk, tworząc z nimi The Organization of North American Nations. (Oczywiście w Stanach nie mówi się o tym wydarzeniu w ten sposób, nie mówi się o "imperializmie" i "podporządkowaniu"). Amerykański rząd wymusił na Kanadzie rekonfigurację granic administracyjnych: Kanada przyjęła hojny podarunek w postaci terenów byłych stanów Maine, New Hampshire, Vermont i kawałka stanu Nowy Jork. Ziemie te są nazywane przez Amerykanów „The Great Concavity” i służą im jako składowisko odpadów niebezpiecznych. Horrendalny poziom skażenia środowiska czyni owe ziemie zupełnie niezdatnymi do zamieszkania przez ludzi. 
 
Wiadomo, słynący z uprzejmości Kanadyjczycy nie mogli takiego hojnego podarunku nie przyjąć. The Great Concavity zostało więc włączone do terytorium Kanady. Nie spotkało się to jednak z entuzjazmem wszystkich jej obywateli. Terytorialna rekonfiguracja i polityczne machlojki rozwścieczyły prowincję Quebec. Jej mieszkańcy najbardziej odczuli drastyczne skutki skażenia sąsiednich terenów (dzieci rodzące się bez czaszki, za to z kilkoma parami oczu rozmieszczonymi w różnych częściach ciała itp.).

Les Assassins des Fauteils Rollents, separatystyczna organizacja terrorystyczna z Quebecu — zrzeszająca morderczych, niepełnosprawnych mężczyzn na wózkach inwalidzkich [1] — odkryła nowy sposób na uderzenie w The Organization of North American Nations. Tym sposobem jest rozprowadzanie śmiercionośnego samizdatu, The Entertainment. Chodzi o film tak wciągający, że nie można oderwać się od ekranu, co po jakimś czasie prowadzi do zgonu. Problem w tym, że Les Assassins des Fauteils Rollents znaleźli się w posiadaniu kaset z filmem tylko w formie do odczytu, których nie można kopiować. To uniemożliwia dystrybucję samizdatu do amerykańskich domów i blokuje jego potencjał jako broń masowego rażenia. Zaczynają się poszukiwania oryginalnej kasety z The Entertainment.

W międzyczasie zostają przedstawione perypetie dwóch mieszkańców Bostonu: Hala Incandenzy, siedemnastoletniego tenisisty uzależnionego od trawki, ucznia prestiżowej the Enfield Tennis Academy, oraz Dona Gately, byłego włamywacza i narkomana, pracownika Ennet House, niezbyt prestiżowego ośrodka odwykowego leżącego w pobliżu akademii tenisa. Poznajemy również kolegów i rodzinę Hala, lokatorów Ennet House i mnóstwo innych pobocznych postaci — atlas dziwnych ludzi skrzywdzonych przez życie na różne dziwne sposoby.




Logo The Organization of North American Nations zaprojektowane przez Chrisa Ayera zgodnie z opisem z Infinite Jest.


Wallace oczarowuje już od samego początku. Pierwszy rozdział jest fantastyczny, wprowadza w maliny i zasmuca. Miałam gulę w gardle po pokonaniu jakichś dwóch procent powieści, zapowiadało się dobrze. Dodatkowo na koniec okazuje się, że Wallace sprytnie umieścił w tym pierwszym rozdziale istotną informację, o której nie w sposób było pamiętać po czterech miesiącach (bo dokładnie tyle czasu poświęciłam na całe to przedsięwzięcie pt. „Czytanie Infinite Jest”), a która nagle nabiera dużo znaczenia.

No więc na starcie tego, co zapowiadało się jako literackie tour de force, poznajemy jednego z głównych bohaterów, Hala Incandenzę, ale rok po wydarzeniach opisanych w powieści. Hal, wspierany przez reprezentantów the Enfield Tennis Academy, bierze udział w rozmowie kwalifikacyjnej na Uniwersytecie Arizony, gdzie zaproponowano mu stypendium sportowe. Jest tutaj nieco inną osobą w porównaniu do tej, do której będziemy się przyzwyczajać na przestrzeni kolejnego tysiąca stron.

Hal jest wybitnym uczniem z sawanckimi zdolnościami językowymi jak i jednym z najlepszych tenisistów w swoim przedziale wiekowym. Niestety teraz, na tej rozmowie kwalifikacyjnej, jest zdany na innych, bezsilny i bezradny wobec bycia postrzeganym w niewłaściwy sposób. W sumie Hal często będzie się mierzył z tym jak jest postrzegany, ale akurat w tej sytuacji jego bezradność jest szczególnie dotkliwa. Wallace przekonująco udramatyzował niezdolność samoreprezentacji poprzez zbudowanie kontrastu między tym, co dzieje się w głowie Hala, a między przykrą farsą, która wydarza się na zewnątrz.

***

Drugi rozdział jest zupełnie inny, ale równie dobrze napisany. Jego bohaterem jest Erdedy, jeden z przyszłych lokatorów ośrodka odwykowego Ennet House. Czeka on w ogromnym napięciu na opóźnioną dostawę marihuany. Erdedy jest strzępkiem nerwów, w czym obnaża się jego uzależnienie od substancji, która ponoć nie uzależnia. Wiąże się to z paraliżującym wstydem — fakt, że jest uzależniony od trawki, a nie heroiny czy kokainy. Jak można wywnioskować, marihuana nie jest traktowana przez Wallace’a jako wegański, nieszkodliwy umilacz czasu (nie wiem ile ma w tym racji, ale zaczęłam cieszyć się z tego, że moje własne przygody z paleniem skrętów okazały się na tyle rozczarowujące, bym mogła uznać, że, no, spróbowałam i na tym się skończy).

Dostajemy w drugim rozdziale dopieszczony wycinek z życia narkomana. Życie to jest podporządkowane pewnym rytuałom. Te z kolei zdają się reakcją na uczucie przytłoczenia życiem. Jednym z rytuałów Erdedy’ego jest kupowanie przed każdym zielonym maratonem nowego bonga, zapalniczki, niebotycznych zapasów słodyczy i kropelek do oczu, bo ostatnim razem wszystko trafiło na śmietnik w przekonaniu Erdedy’ego, że to już ostatni raz, od jutra będzie nowym człowiekiem.

Tak więc czytelnik ma okazję przyjrzeć się mechanizmom, które kierują umysłem osoby uzależnionej na podstawie tego, czym te mechanizmy przejawiają się w praktyce. Nie czuć przy tym w tonie narracji żadnej pogardy, krytyki czy ironii, ale nie ma tu też miejsca na przesadną empatię, sentymentalizm i rozgrzeszanie Erdedy’ego. Narracja Wallace’a wykazuje dużo zrozumienia dla ludzi, którzy zwyczajnie nie myślą jasno. Niemyślenie jasno jest czymś ludzkim, wszak większość czasu nie myślimy jasno.

***

Jednak gdy miną pierwsze zachwyty i nie czuć już takiego impetu, zaczyna się robić ciężko. Trzeba się napracować, nawet z pomocą nieocenionych błogosławieństw technologii. Zdementuję: legendarne kilkunastostronicowe odnośniki i odnośniki do odnośników nie mają takiej siły rażenia, kiedy czyta się e-booka i nie trzeba walczyć z fizyczną książką. Przez leksykalne odmęty prowadzono mnie za rączkę na Wallace Wiki, strona po stronie — też nie ma się czego obawiać.

Ale mimo wszystko potrafi być wyczerpujące przedzieranie się przez superkonstrukcje składniowe, dziwne zabiegi stylistyczne i nielinearną, fragmentaryczną narrację. Zazwyczaj czerpałam z tego dużo satysfakcji, bo Wallace był niezaprzeczalnie błyskotliwym i charyzmatycznym pisarzem, ale też często miałam go dość. Prawdopodobnie nie przebrnęłabym przez Infinite Jest, gdybym nie miała do tego nadzwyczaj komfortowych warunków.



Nie chcę przesadzać ze zdawaniem relacji z trudów, bo prawda jest taka, że Infinite Jest dostarcza zaskakująco dużo rozrywki (ang. entertainment). Jeśli śmieszy was absurd, nie odrzucają was groteska i elementy body horror, jeśli potraficie docenić językową brawurę — będziecie się dobrze bawić.

W świecie przedstawionym tej powieści istnieją gigantycze, zmutowane, dzikie chomiki i katapultowy system utylizacji odpadów. Prezydentem USA jest Johny Gentle, Famous Crooner (moje robocze tłumaczenie: Słynny Balladziarz Jan Łagodny), którego wizualizowałam sobie jako połączenie Michaela Bublé, Donalda Trumpa i Małgorzaty Rozenek. Jeden z nastoletnich uczniów the Enfield Tennis Academy rozkręcił biznes opierający się na dystrybucji czystego, dziecięcego moczu, w którym nie można wykryć śladów niepożądanych substancji chemicznych podczas rutynowej kontroli. W tym świecie Skype nie wypalił, bo ludzie czuli się ekstremalnie niekomfortowo z tym jak wyglądają przez kamerkę. W tym świecie wszystko może być nośnikiem reklamy, nawet czas: korporacje wykupują prawo do nazwania danego roku, na wzór nazw z chińskiego kalendarza [2]. Większość akcji powieści przypada na the Year of the Depend Adult Udergarment (Rok Pieluchomajtek Dla Dorosłych "Depend"). The Libertine Statue (Statuę Rozwiązłości) również przyodziano w tym roku w ogromną pieluchę w ramach promocji produktu.

Wszystko to jest opisane barwnie i z satyrycznym zacięciem i wszystko to jest równocześnie podszyte czymś smutnym i niepokojącym. 


Postaci wymyślone przez Wallace’a są tak zajebiste, że połowa z nich ma potencjał na powieściowego spin-offa (albo radiowego w przypadku Madame Psychosis, która prowadzi autorską audycję).

Moim faworytem jest Michael Pemulis, przyjaciel Hala Incandenzy. Matematyczny geniusz, ekspert w dziedzinach chemii stosowanej i farmakologii, specjalista od psychologii uzależnień, dealer. Tenisista klasy B, ikona mody (gdzie można zdobyć marynarską czapkę?), wygadany buntownik, znawca bostońskiego półświatka, sprzedawca moczu, uzdolniony strateg. Na początku sprawia wrażenie typowego, zaradnego ancymona z robotniczej rodziny, którego alternatywny styl bycia jest ściśle powiązany z otaczającym go zewsząd prestiżem. Jego postać zostaje jednak znacznie pogłębiona. Okazuje się, że jest w nim więcej dojrzałości i emocjonalnej inteligencji niż by się można było po nim spodziewać.

Jest jeszcze Rémy Marathe ukazujący ludzką twarz Les Assassins des Fauteils Rollents. Jeżdżący konflikt wewnętrzny. Jego faktyczna afiliacja jest bardziej pokręcona niż afiliacja bohaterki granej przez Charlize Theron w Atomic Blonde jest poczwórnym agentem, nawet nie będę próbowała tego wytłumaczyć. Ważne, że jego zdradziecka współpraca z amerykańskim Biurem do Spraw Nieokreślonych (the Office of Unspecified Services) sprzyja całonocnym filozoficznym dyskusjom z agentem Hugh Steeply na temat amerykańskich wartości. W scenerii arizońskiej pustyni wyżynnej Marathe i Steeply jak gdyby nigdy nic obgadują sobie konflikt wolność wyboru vs. dobro wspólne. Wygląda mi to na parodię konwencji wielkiej powieści amerykańskiej, od której wymaga się, by poruszała głębokie wątki.

Dyskusja jest przedstawiona w taki sposób, że nie można jasno stwierdzić z czyimi opiniami narrator sympatyzuje. Można by było uznać, że w kontekście całej powieści Marathe ze swoją krytyką amerykańskiego indywidualizmu ma przewagę wystarczy przecież spojrzeć na wszystkich tych biednych, jakże indywidualistycznie uzależnionych od narkotyków ludzi tylko że Marathe sam nie wydaje się bardziej szczęśliwy czy mniej zagubiony. Żyćko okazuje się twardym orzechem do zgryzienia. Poświęcenie się dla dobra ojczyzny czy drugiego człowieka niczego nie załatwia, nie daje absolutnej pewności, że żyje się dobrze.

Najwięcej sympatii wzbudza Don Gately, który jest postacią chrystusową, ale taką w stylu anglosaksońskim, tzn. jest napakowanym wojownikiem. Jest dobrotliwy, wyrozumiały, pomocny i doskonale ogarnia kwestie związane z odwykiem. Ma za sobą krwawą przeszłość, która była kosztem uzależnienia od opioidów. Pakuje się w różne brzydkie afery mniej lub bardziej umyślnie i zazwyczaj dostaje mu się po dupie nie tak mocno jakby mogło mu się dostać. Don czyni męskim chodzenie na spotkania grup samopomocowych i przerabianie programu 12 kroków, Fight Club w reżyserii Finchera może się schować.

Z drugiej strony nawet w najbardziej odpychających postaciach z Infinite Jest jest coś fascynującego. Randy Lentz, jeden z podopiecznych Dona w Ennet House, rozładowuje napięcie związane z odstawieniem kokainy poprzez znęcanie się nad zwierzętami. To najbardziej podły i egoistyczny tchórz jaki chodził po fikcyjnych ulicach Bostonu. Jego jedyną funkcją w tej powieści jest wpakowanie Dona w tarapaty, a i tak wzbudza mój podziw dla zdolności pisarskich Wallace’a, taki jest żałosny i groteskowy.



Mindfuck po części bierze się z tego, że Infinite Jest urywa się w najlepszym momencie i nie dociąga najważniejszych wątków do końca. Miałam zupełnie inne oczekiwania. 

Chyba rozumiem po co komu coś takiego jak kompozycja otwarta. Chyba wykształciłam w sobie czytelniczą tolerancję niepewności. Chyba odpuściłam sobie traktowanie każdej książki jako zagadkę do rozwikłania. Ale i tak spodziewałam się spektakularnego rozwiązania, popisu umiejętności, mistrzowskiego rozładowania napięcia kumulowanego na przestrzeni tysiąca stron. Wydawało mi się, że Wallace będzie przeć konsekwentnie ku postawieniu jakiejś mocarnej kropki nad i. Tymczasem pod koniec zbacza w abstrakcyjne, oniryczne rejony, ekstrawagancko omijając przystanek „punkt kulminacyjny”.

Oczywiście, kiedy się to sobie przemyśli na spokojnie, taka strategia okazuje się uzasadniona i nawet elegancka. To ja byłam trochę naiwna. (No niesamowite, że powieść ze słowem "żart" w tytule zrobiła mnie w bambuko, jakie to zaskakujące). 

Im więcej o Infinite Jest myślę, tym więcej rozumiem i tym bardziej proza Wallace’a mi imponuje. Tylko, że jeśli poświęciło się dużo czasu i wysiłku książce o kultowym statusie, to się bardzo chce, żeby okazała się arcydziełem i nie myśli się wtedy racjonalnie. Ja tam sobie nie ufam. Może krytycy Wallace'a mają więcej racji niż jego miłośnicy: może dało się krócej, mniej chaotycznie, może Wallace za bardzo sobie pofolgował, może niewystarczająco zróżnicował język ludzi pochądzących z wielu odmiennych środowisk, może mógł być lepszym chłopcem lewicy, może edytor mógł być bardziej asertywny... Nie wiem. I nie za bardzo mnie to wszystko obchodzi, szczerze pisząc.

Wiem, że mi się podobało i że ja chcę jeszcze raz!








[1] Ich niepełnosprawność jest odrębną historią, nie ma nic wspólnego z toksynami. Let’s just say that they like trains.
[2] Największym nadużyciem tego prawa był rok, który nosił nazwę Year of the Yushityu 2007 Mimetic-Resolution-Cartridge-View-Motherboard-Easy-To-Install-Upgrade For Ifernatron/InterLace TP Systems For Home, Office Or Mobile.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bycie w wódzie

Był 18 lipca, poniedziałek. Trzeci dzień jego, jak się wkrótce okaże, ostatniego ciągu alkoholowego. Pił wtedy już tylko czystą wódkę, to nie była już Tatra . Większość dnia chodził ledwo przytomny. Nasze jasne, nowobogackie mieszkanie na Dworskiej znowu przeistaczało się w duszną melinę. Ktoś, kto nie żył pod jednym dachem z alkoholikiem chyba nie zrozumie do końca, jaka atmosfera panuje w takim domu. Trudno jest adekwatnie odwzorować to połączenie bezsilności, obrzydzenia i rozpaczy.  Nie było nic gorszego niż przebywanie z Filipem na 34m², kiedy był w ciągu. Ten jego bełkot i chwianie się na nogach. Kiepy na narzucie z Zara Home, kiedy był już tak pijany, że nie trafiał w popielniczkę. Rozlana wódka na podłodze, kiedy nie trafiał już do szklanki. Ten przeszywający dźwięk wódki lanej do szklanki, lepkiej, niezmienianej od kilku dni. Nie bawił się już w kieliszki i mycie naczyń. Dźwięk lanej wódki rano, wieczorem, w nocy. Budzenie się do tego dźwięku zza ściany, kiedy Fili...

Zagłada Królestwa Blupów

Niedziela, 31 lipca 2022, Kraków. Kilka dni po śmierci Filipa, kilka dni przed jego pogrzebem. Nie miałam nic do zrobienia, a to mnie trzymało ostatnio w ryzach – załatwianie spraw. Zapierdol, nie było miejsca w grafiku na rozklejenie się. Było mieszkanie do opróżnienia, klepsydry do rozwieszenia, znajomi Filipa do powiadomienia, wieniec do zamówienia w kwiaciarni, rozwiązywanie umowy na internet, kupowanie ubrań na pogrzeb, zeznania na komendzie. Owszem, budziłam się rano z płaczem, ale potem brałam się w garść i leciałam ogarniać rzeczy. Dopóki nie przyszła niedziela i nie było niczego do załatwienia. Ryzykowna sytuacja. Co można robić w niedzielę? Można leżeć na kanapie i łkać, dopóki zaufana przyjaciółka nie poratuje cię swoimi zapasami Xanaxu. Ja wolałam zapierdalać jak nieczłowiek , byle nie myśleć. Więc żeby mieć jakiś cel do odhaczenia tego dnia, wpadłam na pomysł, że zrobię sobie tatuaż. W tym samym studiu na Szewskiej, w oficynie na obskurnym podwórku, gdzie Filip zrobi...

Mobilność

Kolejny dzień pozwalam sobie na bycie maksymalnie zdekoncentrowaną, choć powinnam teraz zakuwać na egzamin z lektoratu. Sama już siebie nie rozumiem. Jest ze mną źle? Czy może to, co mnie dopadło – niemoc i rozkojarzenie – jest normalne i powszechne w tej dobie pandemicznej? Może za dużo rozmyślam, a powinnam po prostu zęby zacisnąć i przez to przebrnąć? Chociaż zęby mocno są już starte i zniszczone, niedługo nie będę miała czego zaciskać. Bruksizm jest chorobą-metaforą.  Co najmniej kilka opcji do rozważenia: a) Na wsi przestało mi zależeć na wykształceniu, przyszłości i mojej miejskiej, inteligenckiej tożsamości. Dlatego sobie odpuszczam tuż przed finałem studiów, dlatego nie potrafię się zmotywować.  b) Popadłam w apatię albo anhedonię; nie jest ze mną aż tak dobrze, jak mi się wydaje.  c) Nie wytrzymuję stresu i zamarzam jak jaszczurka, zamiast docisnąć gazu z tym wszystkim i mieć z głowy Uniwersytet Jagielloński. d) Nie stoję pod ścianą, nie ma naglącej zewnętrzne...