Niedziela, 31 lipca 2022, Kraków. Kilka dni po śmierci Filipa, kilka dni przed jego pogrzebem. Nie miałam nic do zrobienia, a to mnie trzymało ostatnio w ryzach – załatwianie spraw. Zapierdol, nie było miejsca w grafiku na rozklejenie się. Było mieszkanie do opróżnienia, klepsydry do rozwieszenia, znajomi Filipa do powiadomienia, wieniec do zamówienia w kwiaciarni, rozwiązywanie umowy na internet, kupowanie ubrań na pogrzeb, zeznania na komendzie. Owszem, budziłam się rano z płaczem, ale potem brałam się w garść i leciałam ogarniać rzeczy.
Dopóki nie przyszła niedziela i nie było niczego do załatwienia. Ryzykowna sytuacja. Co można robić w niedzielę w takich dość pojebanych okolicznościach? Można leżeć na kanapie i szlochać, dopóki zaufana przyjaciółka nie poratuje cię swoimi zapasami Xanaxu. Ja wolałam zapierdalać jak nieczłowiek, chodzić po mieście, ciągle być w ruchu, byle nie myśleć.
Więc żeby mieć jakiś cel do odhaczenia tego dnia – jakieś miejsce, do którego muszę się udać – wpadłam na pomysł, że zrobię sobie tatuaż. W tym samym studiu na Szewskiej, w oficynie na obskurnym podwórku, gdzie Filip zrobił sobie swój pierwszy i ostatni tatuaż kilka miesięcy wcześniej. Namawiał mnie, żebym też sobie coś wydziarała, ale nie miałam wówczas żadnego pomysłu. Teraz miałam i pomysł i naglącą potrzebę, by go zrealizować
Weszliśmy do tego studia na Szewskiej zupełnie spontanicznie podczas któregoś wypadu na Stare Miasto. Facet popijał z piersiówki, jak go dziarał, co bardzo Filipowi imponowało: „fajny gość”. Ja siedziałam na skórzanej kanapie i gadałam z właścicielem przybytku o eurosieroctwie – on z perspektywy emigranta, ja z perspektywy dziecka emigrantów. Poleciałam na Bagatelę wypłacić hajs z bankomatu i po godzinie wyszliśmy z Filipem ubożsi o kilkaset złotych.
Zrobił sobie rzymską jedenastkę na przedramieniu, marzył o niej od dawna. Jego szczęśliwa liczba, bo urodził się 11.11.1991. Bardzo był z siebie zadowolony, że w końcu ją sobie wydziarał, w wieku trzydziestu lat. Gapił się ciągle na ten tatuaż, a ja mu go regularnie smarowałam specjalnym kremem do gojenia. Miał dużo planów do zrealizowania – obiecał sobie, że zacznie na poważnie zmieniać swoje życie, kiedy dobije do trzydziestki. I rzeczywiście podejmował różne próby, ale w sumie ten tatuaż to była jedna z nielicznych rzeczy, które udało mu się zrealizować.
Podobało mu się uczucie bycia tatuowanym. Odpowiadał mu ten specyficzny ból, igła maszynki przeszywająca skórę. Rozpływał się nad tym w typowo egzaltowany sposób ludzi, którzy lubią tatuaże, bo uważają, że cierpienie uszlachetnia. W swojej głowie oceniłam to jego podniecanie się "specyficznym bólem" za tanią, edgy afektację – strojenie się w cierpiętnicze piórka. Chociaż w sumie nie taką tanią, biorąc pod uwagę hajs, który na wpół pijany typ zarobił za taki prosty i mały tatuaż. Ale oczywiście nie powiedziałam tego Filipowi, żadnej z tych rzeczy – zachowałam te pogardliwe myśli dla siebie. A on od razu zaczął obmyślać kolejny projekt: trupia czaszka albo nóż na żebrach.
Takie sztampowe dziary miały jednak w jego przypadku sens: kiedy był gówniarzem i uciekał z domu, wieczorową porą, w Parku Jordana, zaatakował go nożownik. Jakiś totalnie chory psychicznie człowiek. Po prostu zaszedł go od tyłu i zasadził mu kosę między żebra. Około dwunastoletni Filip zaczął na niego wrzeszczeć i go przeklinać: „Pojebało cię?! Coś ty zrobił?!”. Facet się speszył. Odprowadził wkurwionego bachora w jakieś bardziej publiczne miejsce w parku, gdzie ktoś mógłby go znaleźć i udzielić mu pomocy. Przeszli się kawałek, a potem gościu porzucił Filipa na którejś alejce i uciekł. Podobno kiedy odsiedział wyrok, znowu na kogoś napadł, tym razem ze skutkiem śmiertelnym, a potem sam się powiesił. Szukałam jakichś informacji o krakowskim nożowniku grasującym w Parku Jordana we wczesnych latach dwutysięcznych, ale nie udało mi się niczego znaleźć i tego potwierdzić.
Filip leżał na ziemi w kałuży krwi, kiedy zlecieli się wokół niego zaalarmowani przechodnie. Zrobiła się afera – przekrzykiwanie się, co należy teraz zrobić. Jedna starsza pani życzyła sobie, by ułożyć Filipa w pozycji bezpiecznej. A ponieważ przez cały ten czas jakoś nie stracił przytomności, to na nią też nawrzeszczał, że chyba ją pojebało. Kobieta skarciła gówniarza, z którego lały się hektolitry krwi, jakby akurat teraz był na to odpowiedni moment: „Och, co za niekulturalny chłopiec!”. Mieliśmy z tego bekę, jak mi o tym opowiadał – z tej napuszonej babci jak i z Młodego Filipa, który na wszystkich bluzgał i zgrywał chojraka, a który miał tak niewiele wspólnego z obecnym Filipem, łagodnym i uprzejmym.
Młody Filip w obliczu śmierci najbardziej przejmował się tym, że matka na niego nawrzeszczy za uciekanie z domu i wdawanie się w kłopoty – jak on jej wytłumaczy bycie zadźganym przez psychola w Parku Jordana? O tym myślał, kiedy wrzeszczał na niego "coś ty zrobił?!". A teraz jeszcze ci gapie robią aferę wokół niego, kiedy on tylko chciał, żeby wszyscy zostawili go w spokoju.
Ostrze przebiło płuco, ale ominęło serce o kilka milimetrów. Filip przeżył cudem, otarł się o śmierć. Przypominała mu o tym wielka blizna pooperacyjna, ciągnąca się wzdłuż jego, o ile dobrze pamiętam, lewego boku (ale może jednak prawego? no nie, no przecież serce jest po lewej... usiłuję to ustalić, wizualizując sobie, którą ręką dotykałam jego blizny, kiedy przytulałam się do niego w łóżku, w którym później ostatecznie zmarł, tym razem na pewno).
Często narzekał na tę bliznę – że swędzi, że skóra mu się dziwnie naciąga w tym miejscu... Nie byłam pewna, czy to rzeczywiste, czysto fizyczne bodźce, czy ten nieco zbyt uciążliwy dyskomfort jak na dawno zagojoną bliznę po operacji z dzieciństwa nie ma bardziej psychologicznego podłoża. 
Młody Filip był pod wrażeniem umiejętności ratowników medycznych, którzy zafundowali mu szaleńczy rajd przez pół Krakowa, z Krowodrzy do Prokocimia. (Jego rodzice jechali za ambulansem? Nie pamiętam tej części. W każdym razie Młody Filip mógł być już spokojny, że matka nie urządzi mu awantury, gdyż aktualnie była dogłębnie przerażona i martwiła się, czy Młody Filip w ogóle przeżyje.) W szpitalu dziecięcym ktoś przeklął srogo nad jego głową, kiedy rozcięli mu nożycami ubranie i odsłonili ranę. Pielęgniarki wrzuciły piąty bieg, pędząc z jego łóżkiem na salę operacyjną. W sumie teraz Młody Filip był trochę dumny, że jest w centrum uwagi i bohaterem tak sensacyjnych zdarzeń.
Na sali operacyjnej chirurdzy odwalili kawał spektakularnej roboty, chociaż blizna, którą po sobie zostawili, nigdy nie przestanie dawać mu spokoju.
Prawie dwadzieścia lat później, zupełnie pijany Filip leżał obok mnie z podwiniętymi nogami w naszej sypialni uwalonej petami, pustymi puszkami i butelkami. Opowiadał mi tę historię jakby streszczał jakiś genialny film akcji albo odcinek jego ulubionego podcastu kryminalnego. Po czym się rozpłakał. „No i po co oni mnie wtedy uratowali? Po co było to wszystko, jak ja nie chcę żyć?”.
W studiu tatuażu na Szewskiej nie było starego
towarzystwa. Whatever. I tak pewnie nie pamiętaliby Filipa i tej jego rzymskiej
jedenastki. Byli dwaj młodzi goście wizytujący w Krakowie na weekend, pomazani
na twarzach jak Lil Peep. Zazwyczaj bałabym się w ogóle do nich odezwać, bo nie
czułabym się z nimi na równi, nie czułabym się wystarczająco fajna. Sama nie
przestąpiłabym w ogóle progu studia tatuażu. Zazwyczaj byłam osobą towarzyszącą
Filipa w takich sytuacjach. Filip był fajny, Filip był chadem. Filip był
wysoki, piękny, brodaty, wychował się w tym mieście, grał w koszykówkę, pił,
ćpał, imprezował, ruchał niezliczoną liczbę lasek bardziej atrakcyjnych ode
mnie i miał tak sympatyczne usposobienie, że wszyscy go lubili z marszu.
Filipowi zależało, żebym siebie polubiła. Dopóki nie dostrzegł dla siebie zagrożenia w mojej wysokiej samoocenie.
Whatever. Kiedy się zapierdala jak nieczłowiek, to fobia społeczna i poczucie niższości trochę odpuszczają. Jeden gość akurat nie miał żadnego klienta. Wysłałam mu na Messengerze zdjęcie żółtej kartki samoprzylepnej z napisem „blup <3”. Pierwszy, historyczny, koślawy blup z naszej lodówki, autorstwa Filipa. Blup założycielski. Wskazałam miejsce docelowe tatuażu: wewnętrzna strona lewego nadgarstka, obok żył.
W sumie później myślałam też nad nożem w tych okolicach.
Na początku mieliśmy fazę na gluta.
Któregoś dnia Filip zapytał się mnie: „kim dzisiaj jesteś?”. Znaczyło to tyle co: „jak się dzisiaj czujesz?”. Odpowiedziałam, że dzisiaj jestem glutem (”tak sobie”). To go rozbawiło.
Zaczęliśmy nazywać siebie glutami, jak mieliśmy takie rozlazłe, leniwe dni, kiedy nic się nie chce, nie ma energii i najlepiej to by było rozwalić się na kanapie z paczką chrupków Tygrysków. Dużo mieliśmy takich dni i w zasadzie to większość czasu tak spędzaliśmy. Zaczęliśmy więc utożsamiać gluta właśnie z tego typu przegrywowym trybem życia, jaki prowadziliśmy. Nie odnosiliśmy sukcesów na polu zawodowym, nie podróżowaliśmy, nie chodziliśmy na siłownię, nie czytaliśmy książek o rozwoju osobistym – byliśmy glutami. Lubiliśmy się wygłupiać, jeść pizzę Giuseppe i oglądać quizy z Kowalem i Paczulą na WeszłoTV.
Użycie gluta w zdaniu:
„Wstawaj, glucie, zrobiłem ci śniadanie.”
„No nie bądź takim glutem, zbieraj się, idziemy.”
„Czemu nie chcesz mieć dzieci? Nie chciałabyś takiego małego gluta?”
A potem YouTube podsunął Filipowi filmik „The Unsolved Mystery of the Bloop”. Dotyczył dźwięku o początkowo niezidentyfikowanym źródle, wydobywającym się z głębin oceanu. Zarejestrowano go pierwszy raz w 1997 roku i od tamtej pory Bloop był obiektem szurskich spekulacji. Naukowcy ustalili, że źródłem dźwięku są cielące się lodowce. Bardziej sensacyjna teoria była taka, że gdzieś tam w abisalu albo hadalu grasuje wielki potwór. Ale dźwięk, mający świadczyć o jego istnieniu, nie brzmiał jakoś szczególnie tajemniczo ani groźnie – brzmiał jakoś tak glutowato.
Zajebiście nam to siadło. Chodziliśmy se po chacie i dla beki wydawaliśmy tajemniczy dźwięk oceanicznego monstrum. Tak się zajaraliśmy potwornym Bloopem, że wkrótce wyparł gluta. Jak widać, blup jest spolszczoną onomatopeją.
Z biegiem czasu w ogóle zapomnieliśmy o tej oceanicznej etymologii blupa, jakby był on w naszym słowniku od zawsze. Dopiero pół roku po śmierci Filipa mnie olśniło i przypomniałam sobie o tym filmiku na YouTubie.
Użycie blupa w zdaniu:
– Podoba ci się ten film?
– blup („mega”)
Albo:
– Co chcesz na obiad?
– blup („nie wiem”)
Pod względem semantyki, blup mógł znaczyć wiele różnych rzeczy, zależnie od kontekstu. Najczęściej jednak blup funkcjonował u nas jako wyraz czułości. "Blup" można było powiedzieć na dobranoc. Jak nie byliśmy akurat razem, bo np. on jechał do babci, a ja robiłam zakupy w Kauflandzie, to można było napisać wiadomość o treści „blup” albo zadzwonić:
– Elo, chciałem tylko blupnąć.
– blup
– blup
Blup stał się również rzeczownikiem własnym. My byliśmy Blupami. Mieliśmy jakiś dryg światotwórczy, lubiliśmy się izolować i odgradzać od rzeczywistości. Wymyślaliśmy własne uniwersum, Królestwo Blupów. Było ono monarchią, ale republikańską, ale to my ustalaliśmy zasady – no nieważne. Jeśli coś nam się nie podobało, np. wojna w Ukrainie albo pedofilia, to mówiliśmy:
– W Królestwie Blupów takie chore gówno nie miałoby miejsca, bo Blupy są dobre, szlachetne, nikomu nie szkodzą i ogólnie chcą, żeby wszystkim było fajnie, co nie?
– blup
Przez jakiś czas mieliśmy też zwyczaj zostawiać sobie codziennie rano karteczkę z blupem na lodówce. Każdego dnia trzeba było blupnąć w innym stylu. Przestaliśmy to robić, kiedy mieliśmy obklejone prawie całe drzwi lodówki i zaczynały kończyć się nam pomysły.
Jednym z najcięższych momentów w tych dniach tuż po śmierci Filipa było odklejanie całej tej karteczkowej instalacji. Równie bolesne jak wyciskanie mopa z jego krwi podczas mycia podłogi w mieszkaniu, jak już zabrali jego ciało do prosektorium.
W sumie to zapierdalałam jak nieczłowiek od kiedy tylko zobaczyłam zwłoki. Po kilku minutach histerycznego szoku i miotania się, weszłam w tryb załatwiania spraw. Uznałam, że nie ma po co chyba dzwonić na pogotowie w takiej sytuacji, więc z braku laku zadzwoniłam na 112 i nienaturalnie spokojnym tonem, który mógł wzbudzić wszelkie podejrzenia i konsternację, wyjaśniłam dyspozytorce, że mój chłopak na pewno nie żyje, bo nie pierwszy raz mam do czynienia z trupem, rozpoznaję objawy – ten tutaj jest już skostniały i ma plamy pośmiertne. Rzeczowa i chłodna rozmowa. Szkoda, że na co dzień nie jestem tak opanowana.
I tak upłynął mi tamten wieczór, w stanie wysokiej koncentracji. Pierwsza znalazłam nóż pod prysznicem w trakcie oględzin i wskazałam go policjantom jako potencjalne narzędzie, którym Filip zrobił sobie sznyty na nadgarstku. Co też mogło wzbudzić wszelkie podejrzenia. Ale ja po prostu byłam skupiona na odhaczaniu kolejnych zadań.
Więc kiedy ciało zabrano do prosektorium, niemal od razu wzięłam się za sprzątanie. Moja matka przyjechała do Krakowa nad ranem, żeby mnie wspierać. Zrobiła to, co potrafi najlepiej, czyli zaczęła się krzątać razem ze mną.
W najcięższym momencie wszystko mi się rozpadało we względnej ciszy ponurej krzątaniny, przy dźwięku wody sączącej się z wyciskanego mopa i karteczek samoprzylepnych odrywanych od lodówki. Nie zabłysnęła żadna nadprzyrodzona łuna światła ani mury mieszkania na Dworskiej nie pękły na pół, kiedy upadało Królestwo Blupów.
Kolejne ciągi alkoholowe odbierały mi mojego Blupa. Kiedy Filip zaczynał pić wódkę, zapadał się w sobie a wraz z nim nasze wspólne życie. Liczyła się już tylko kolejna flaszka. Każdy dzień kręcił się wokół tego, żeby pójść kupić wódkę i wypić wódkę, może obejrzeć jakiś serial, żeby się czymś zająć.
Każdy widział kiedyś ostro najebaną osobę. Może wzbudzało to powszechny entuzjazm, może politowanie. „Mareczek tak się spizgał, że narysowaliśmy mu na czole karniaka wodoodpornym markerem xD”. „Mareczek chyba trochę przesadził, zmiotło go z planszy. Pić to jednak trzeba umieć”. Nie było nic zabawnego czy żenującego w piciu Filipa. Picie Filipa było złowieszcze, wzbudzało lęk i niepokój. Filip pił wódkę nie po to, żeby się dobrze bawić, tylko po to, by się pogrążyć we własnym mroku. Mareczek się zrzygał, przespał i po ciężkim kacu wrócił do żywych. Kiedy Filip się zrzygał i trochę przespał, zaczynał pić od nowa. Jeśli Mareczek się spizgał i przestał kontaktować, to zaliczył wpadkę. Filip specjalnie dążył do tego stanu. Ale tak naprawdę Mareczka dzieli dość cienka granica od stania się Filipem i po tym, co doświadczyłam, na obu patrzę z tym samym zaniepokojeniem i odrazą.
Filip pił do nieprzytomności, bo już nie chciał być w tym świecie, więc sobie emigrował wewnętrznie do swojego. Nie przeszkadzało mu, że doprowadza się przy tym do naprawdę dramatycznego stanu, już mu nie zależało. Oczywiście, od picia na umór nie czuł mniej tylko więcej bólu, ale, jak już wiemy, ból uszlachetnia. Nie raz trzeba go było hospitalizować. W trakcie ostatniej takiej jego wizyty w szpitalu zaliczył transfuzję krwi, bo od ciągłego picia wódki nabawił się anemii. Zabawne jak wódka może zrobić z człowieka zombie a potem wampira.
Robiła z niego też widmo, co snuje się po mieszkaniu i się na tobie mści. Nie odpuści, dopóki cię porządnie nie zgnoi. Po wódce Filip był najgorszą wersją siebie. Wszczynał kłótnie i chciał się kłócić nieustannie. Snuł się za mną, ze swoim potokiem obelg, żalów i pretensji, nieważne gdzie bym nie uciekła – z pokoju do łazienki, spod kabiny prysznicowej na taras – no w małej krakowskiej kawalerce nie było jakoś wiele opcji do wyboru. Choćbym płakała i błagała, by dał mi choć na chwilę spokój, on dalej miał potrzebę, by się na mnie wyżywać, nic go nie ruszało. To ja zgrzeszyłam. To ja zrobiłam wszystko źle, to moja odpowiedzialność. Powinnam się przed nim ukorzyć. Powinnam być taka, jaka on chce, żebym była. Powinnam przed nim uklęknąć, obciągnąć mu, wstać, pójść do Żabki po wódkę i być szczęśliwa.
To było bolesne i wyniszczające. Ale chyba gorsze było, kiedy był najebany do tego stopnia, że już ledwo chodził i fizycznie nie był w stanie wyartykułować żadnego słowa, niezależenie jak krzywdzące by ono nie było. Widziałam w jego oczach, że rozpoznaje moją twarz – czasami nawet uśmiechał się na jej widok jak niemowlę, jakby jednak miał ze mną jakieś pozytywne skojarzenia – ale nie kontaktował, co się wokół niego dzieje, jego tutaj nie było.
Był w swoim ponurym, paranoidalnym świecie, do którego ja nie miałam dostępu. Był to świat pełen morderców, oszustów i wrogów, którzy na każdym kroku spiskowali jakby go tu dopaść i skrzywdzić. Choć siedział obok i mogłam go dotknąć, słyszałam jak oddycha, widziałam jak pije, to on był nieobecny, był gdzieś indziej.
Udzielała mi się ta senna, pijacka atmosfera, jaka panowała w tamtym mieszkaniu w trakcie jego ciągów – przyglądałam się temu wszystkiemu i jakkolwiek nie chciałabym zareagować, nie miałam nad niczym kontroli. Więc Filip niszczył siebie na moich oczach, a ja nie mogłam z tym nic za bardzo zrobić. Ewidentnie wolał się odwrócić i zniknąć, niż być ze mną. Ja pozostawałam sama ze swoją rozpaczą i bezsilnością wobec jego autodestrukcji i zdeterminowanej nieobecności.
Poczucie straty było jednym z bardziej dotkliwych doznań w tym przybytku melancholii na ulicy Dworskiej, in this house of sadness – this house of gloom. Żałoba za Filipem i utraconym wspólnym życiem zaczęła się na długo przed jego śmiercią.
Po pogrzebie wróciłam na wieś i przestałam trzymać się w ryzach. Nie było już powodu, by trzymać się kupy i uważać, by się nie rozkleić. Odizolowałam się. Byłam przebodźcowana ciągłym zapierdolem. Miałam dość tego wianuszka ludzi nad moją głową, którzy mi doradzali życzliwie co teraz powinnam zrobić. Lubię ich i szanuję, wiem, że chcieli dobrze, chcieli okazać wsparcie, ale jeszcze chwila, a zaczęłabym wrzeszczeć i przeklinać: „To mi się wszystko w życiu posypało, nie tobie. To ja leżę tutaj i konam, a ty chcesz mnie przekręcić do pozycji bezpiecznej swoim neofickim pierdoleniem o terapii”.
Ale w sumie szkoda, że się nie zdobyłam na wizytę u psychiatry po należny mi kwit. Bo kiedy przestałam ryczeć, obwiniać się i rozkminiać, dlaczego stało się to, co się stało, wpłynęłam na suchego przestwór oceanu depresji. Myślałam, że już jest lepiej – przeszło mi siedzenie nocą na balkonie z papierosem i wycie z bólu do księżyca. Lada chwila miałam podnieść się z gleby, wyjść do ludzi, przeprowadzić się do Lublina, zacząć szukać pracy. A tu taki chuj. Weltschmerz, obezwładniające poczucie egzystencjalnej pustki. Jeszcze w marcu chciałam codziennie już tylko umrzeć.
Coś tam zdążyliśmy z Filipem zbudować w ciągu niecałego roku naszego związku: jakieś wspólne życie, wspólne mieszkanie, wielkie plany, Królestwo Blupów. Ludzie biorą śluby, żeby przez resztę życia, do usranej śmierci, pielęgnować tę strukturę, wzbogacając ją o kolejne elementy konstrukcyjne – dzieci, koty, psy, samochody, kredyty hipoteczne, pamiątki z podróży, Thermomix. Inni ludzie, jak jeszcze tego wszystkiego nie mają, to do tego usilnie dążą: szukają tej jednej, odpowiedniej osoby, z którą będą mogli zbudować idealne, ustabilizowane życie. Ja doświadczyłam w dość przykrych okolicznościach, jak cała ta piękna konstrukcja potrafi się rozjebać w drobny mak w przeciągu dwóch tygodni. Co się dało spakowałam w kartony, resztę wyrzuciłam w 60-litrowych workach na śmieci. Co ja mam jeszcze w swoim życiu budować i w zasadzie, kurwa, po co? Już sobie pograłam w te wasze Simsy, już mnie ta gra nie interesuje.
Na zewnątrz mogło się wydawać, że po takim czasie od śmierci Filipa jest już ze mną w miarę OK i mi też dość często tak się wydawało. No ale nie było OK, czułam się w chuj źle. Nadal nie jest jakoś super. Mijały kolejne miesiące, a ja nie chciałam już musieć się pozbierać, musieć sobie cokolwiek jeszcze w życiu układać. Nie chciałam już musieć się starać, aby moja historia zakończyła się satysfakcjonującym wszystkich happy endem, po którym można odetchnąć z ulgą, że no, jakoś tam z tego wyszłam, czas leczy rany, bla bla bla... Wyglądałam przez okno w swoim pokoju i myślałam: „Czego wy ode mnie jeszcze chcecie? Dlaczego po tym wszystkim muszę jeszcze mieć coś do zaoferowania temu światu?”. Robiłam sobie kawę i myślałam: „Ja już nie chcę dalej żyć”.
Patrzyłam na nadgarstek z tatuażem i wyobrażałam sobie, jak by to było pójść w ślady Filipa. Kreśliłam w głowie scenariusz: gdybym zrobiła to rano pod prysznicem, to miałabym cały boży dzień, żeby się wykrwawić. Siostra Sandra wróciłaby z pracy i myślałaby, że nie ma mnie w domu, bo poszłam na spacer. Być może znalazłaby moje zwłoki dopiero wieczorem: chciałaby się umyć, odsłoniłaby kurtynę od prysznica, a tu taki zonk.
Ale mam jednak jakiś instynkt samozachowawczy. Wzdragała mnie wizja przyłożenia sobie ostrza do nadgarstka i wcięcia się w skórę na tyle głęboko, żeby było to efektywne. Nie miałam nigdy na tyle odwagi i determinacji. Chyba trzeba być serio w ekstremalnym stanie psychicznym, żeby nie mieć naturalnej bariery przed naruszeniem swojego ciała. Ja jeszcze w takim stanie nie byłam. Głównie to chciałam, żeby ktoś przyszedł i mnie humanitarnie odstrzelił, jak cierpiące zwierzę po wypadku.
W sumie nie wykluczam, że Filip też nie zrobił tego w ten sposób. Sznyty na nadgarstku, krew na podłodze i nóż pod prysznicem wskazywały na to, że na pewno próbował. Ale mógł też przedawkować jakieś leki albo po prostu zapić się na śmierć, organizm mógł w końcu nie wytrzymać. Nadal nie znam wyników sekcji zwłok. Prokuratura nadal wszystkiego nie sfinalizowała, nie wiem czemu to tyle trwa. Whatever. Oficjalne potwierdzenie przyczyny zgonu niewiele zmieni: Filip chciał się zabić i nie żyje.
Ja nadal tutaj jestem. Tamte myśli, jak na razie, po prostu się rozwiały. Poczucie bezsensu wszystkiego już mnie tak nie przygniata. Całkowicie się go nie pozbyłam, często mi towarzyszy, ale już nie wywołuje tych samobójczych nastrojów. Poza tym przeczytałam na Wikipedii o efekcie Wertera i ta oświeceniowa część mnie uznała, że głupio by było powtarzać kolejny schemat.






Głupio prosić o kolejne wpisy przy takim rozdzieraniu się w słowie, takiej intymności, ale: napiszesz coś jeszcze?
OdpowiedzUsuńCoś tu się jeszcze pojawi kiedyś, keep calm. Listopad jest najlepszy na takie pisanie. Miło mi bardzo, pozdrawiam :)
Usuńja pierdole rozpierdolił mnie ten wpis na drobne kawałeczki
OdpowiedzUsuńTo chyba dobrze. To nawet więcej niż zakładałam, że uda mi się osiągnąć tym wpisem
Usuń