(Mnie też ta odklejona folijka u dołu triggeruje) |
W marcu byłam na spotkaniu z cyklu Teksty przed korektą w Księgarni
Karakter, na którym Jacek Dehnel z dużą swadą i charyzmą odczytał
przedpremierowe fragmenty Ale z naszymi umarłymi. Na początku większości z
obecnych musiało się wydawać, że to tylko taki żart. Zaśmiewaliśmy się z ociekających absurdem opisów polskiego folkloru, z „rapczeru”, z
ekspertyzy technicznej grobu w wykonaniu cikowickiego kamieniarza na antenie
TVP Kraków i z sekciarskiej mszy w kościele św. Piotra i Pawła na Grodzkiej. No
i nie dowierzaliśmy. Sympatycznie było bardzo, owszem, ale konsternacja wisiała
w powietrzu. He he, Dehnel czyta Janion jak Faulkner czytał Szekspira? Otóż tak. [1] Okazało się, że Dehnel naprawdę będzie wydawał książkę, w której zombie ciągną Plantami pod Wawel.
No i fajnie.
Po powrocie z dużą ekscytacją relacjonowałam przebieg
spotkania swojej współlokatorce i prognozowałam, że jak to wyjdzie, to
przecież petarda będzie. Niestety, jak doszło co do czego, to nie pykło, bo jakoś
mało imponująca jest ta satyra pomimo jej brawurowości. Albo oczekiwania po tamtym
spotkaniu zanadto mi napęczniały po wiosennym deszczu, w którym to wracałam z
Tarłowskiej na Szymanowskiego. Albo nadal jestem niekompetentną czytelniczką.
Kojarzą Państwo taki program w telewizji,
w którym ludzie oglądają telewizję i na telewizję reagują, że niby spontanicznie,
ale wszystko jest tam inscenizowane? No to czytanie Ale z naszymi umarłymi dość często przypomina oglądanie takiego programu. Dopóki zombie apokalipsa się nie rozkręci i nie dotknie bezpośrednio głównych bohaterów powieści, zmuszeni jesteśmy oglądać jak coś oglądają w łóżku na laptopie, albo słuchać jak coś tam sobie obgadują przy obiedzie.
Ok, czaję, tak działa rzeczywistość, doświadczamy jej przeważnie w sposób zapośredniczony – przez posty na Fejsie, dyskusje ze znajomymi, telewizyjne stacje newsowe, portale informacyjne, nagłówki z Google News, wiadomości z radia słuchane w samochodzie podczas drogi powrotnej z zakupów w supermarkecie. Dlatego też w Ale z naszymi umarłymi jakieś pół książki zajmuje ukazanie w jaki sposób zombie apokalipsa stopniowo wykracza z abstrakcyjnej sfery medialno-towarzyskiej i staje się rzeczywistą, doświadczalną tragedią bezpośrednio dotykającą bohaterów książki i ich bliskich. Tylko że, jak dla mnie, cały ten zabieg wypada bardziej sztucznie niż chyba powinien. W zasadzie odniosłam wrażenie, że Dehnel chciał się głównie ponabijać z TVP i udramatyzować zgubny wpływ rządowych mediów na ogłupione społeczeństwo, a to wzbudza we mnie "ok, boomer" rodzaj zmęczenia. Na szczęście w którymś
momencie w świecie przedstawionym wszystko zaczyna się rozpadać. Bohaterowie
nie mają już czego oglądać i na co reagować, w wyniku czego zmuszeni są zmierzyć się z the real
Real i wyruszyć w wielką przygodę.
Nie chcę jednak przesadzać, nie jest aż tak źle. Imponujące są fragmenty odwzorowujące
kato-nacjonalistyczne narzecze polityków, kleru i nawiedzonych ekspertów, obrazujące jak prawicowa
narracja sfery publicznej przeradza się w szurski dyskurs sfery
prywatnej. Dehnel napina ten wyświechtany język do granic
możliwości, wskazując jego potencjalny kierunek rozwoju: całkowite
skostnienie, wyparcie alternatywnych głosów, unicestwienie dialogu, za czym
miałaby iść radykalizacja poglądów i zachowań. Tym samym przypisuje językowi
sprawczą moc. Dlatego tak się taplamy w tej powieści w naszym narodowym bajorku
semiosfery. I dobrze – kto się nie lubi czasami potaplać? – tylko po jakimś czasie zaczyna się to przeradzać w skecz Kabaretu Pod Wyrwigroszem z niedzielnej powtórki. Bo jak Dehnel znowu przedstawia jakąś satyryczną scenkę z
oglądania telewizji na laptopie chyba tylko po to, by tym razem sprzedać
czytelnikowi grę słowną z „mendelsondą uliczną”, to właśnie takie ma się
wrażenie (chociaż gra słowna udana, trzeba przyznać).
Absurd, groteska i śmieszki z szura sięgają zenitu, ale, moim zdaniem,
rzeczywistej intelektualnej pikanterii raczej w tym brak. Nie ma tu żadnej
przenikliwej diagnozy, błyskotliwej dekonstrukcji polskości, która rozłożyłaby
mnie na łopatki. A tego oczekiwałam, bo ja zawsze oczekuję dużo.
Że romantyzująca martyrologia nas trawi, że kapitalizm przeżarł wszystko, że
nacjonalizm i fanatyzm religijny dwa bratanki, że naród polski gnuśnieje… Co
tam jeszcze… Coś o wykluczeniu i podziałach w społeczeństwie na różnych polach, ale raczej nic odkrywczego. Ciekawa może być reinterpretacja formuły
zombie apokalipsy – tej wersji duchologii, która akurat teraz jest modna. Wykorzystanie owej formuły w lokalnym, polskim kontekście uznaję za
trafne i pomysłowe, słuszne i zbawienne, choć to też nie pierwszy taki projekt
na naszym rynku.
[Edit: 25.01.2021.] Chociaż zaczynam się zastanawiać, czy jest to rzeczywiście takie fajne. Przedstawianie większości polskich obywateli jako zombie motłoch przez gustowną inteligencję zaczęło kojarzyć mi się z popisem Daniela Olbrychskiego u Moniki Olejnik w Kropce nad i, gdzie stwierdził, że "znaczna część [jego] ukochanego narodu jest bezdennie głupia". Że niby nie szkaluje, nie wytyka palcem, ale vibe jest mniej więcej taki, że no Polaczki-cebulaczki, głupia masa. Czy to nie jest dehumanizujące podejście i czy nie wyziera z niego zakamuflowane poczucie wyższości?
Fajerwerki są, ale odczucia po skończeniu lektury miałam
takie jak po finale tegorocznych Wianków: to już? to tyle? już mogę sobie
pójść? Może za dużo chcę, może sama za bardzo się zradykalizowałam i mało co
mnie szokuje – nie wiem. W każdym razie nawet Forsterowski, humanistyczny morał "only
connect" jakoś mnie nie porusza, kiedy pobrzmiewa w ostatnich rozdziałach Ale z
naszymi umarłymi. Lepiej brzmi, kiedy Dehnel rzeczywiście wchodzi w tłum, opuszcza swoją artystyczno-karczochową strefę komfortu i
mimowolnie staje się facebookowym kronikarzem ważnych momentów na polskim Dzikim Wschodzie, niż kiedy daje upust frustracji poprzez literackie nabijanie się z polaczkowatości. No bo ileż można się z tej polaczkowatości nabijać? Tak jej nie rozbroimy. Jak dla mnie, to już
się ponabijaliśmy wystarczająco, przejdźmy dalej.
Może ten kryzys, z którym się teraz mierzymy (i.e. rządy PiSu), rzeczywiście trzeba jeszcze przetrawić i może trzeba go przetrawiać znanymi nam metodami, do których należą humor i parodia? A może literatura jest bytem autonomicznym, nie musi niczemu służyć i nie ma się co spinać? Dużo pytań retorycznych, ble... Mnie się wydaje, że na tym właśnie może polegać obecna inercja, że nie potrafimy przejść dalej i wypracować jakiegoś nowego dyskursu, jeśliby już uwierzyć w sprawczą moc języka. Prześmiewcza powieść o motłochu nie wypracowuje niczego nowego i niczego za bardzo nie dodaje, ot takie zabawne czytadełko dla liberałów i lewicowców.
Może ten kryzys, z którym się teraz mierzymy (i.e. rządy PiSu), rzeczywiście trzeba jeszcze przetrawić i może trzeba go przetrawiać znanymi nam metodami, do których należą humor i parodia? A może literatura jest bytem autonomicznym, nie musi niczemu służyć i nie ma się co spinać? Dużo pytań retorycznych, ble... Mnie się wydaje, że na tym właśnie może polegać obecna inercja, że nie potrafimy przejść dalej i wypracować jakiegoś nowego dyskursu, jeśliby już uwierzyć w sprawczą moc języka. Prześmiewcza powieść o motłochu nie wypracowuje niczego nowego i niczego za bardzo nie dodaje, ot takie zabawne czytadełko dla liberałów i lewicowców.
[1] Tłumaczę: tytuł Wściekłości i wrzasku Faulknera nawiązuje do fragmentu Makbeta, gdzie żyćko porównane zostaje do głośnej, wrzaskliwej, nic nieznaczącej powieści idioty ("a tale / Told by an idiot, full of sound and fury / Signifying nothing"). Faulkner wziął, przeczytał i pomyślał sobie "a co gdybym dosłownie napisał powieść, której narratorem byłby idiota?". W jego czasach określenia "idiota" powszechnie używano na osoby niepełnosprawne intelektualnie, nawet w środowiskach naukowych i lekarskich. Taka była norma językowa, nie było to określenie tak pejoratywne – po prostu słowo "idiota" było używane inaczej niż dzisiaj. W każdym razie, Faulkner jak pomyślał, tak zrobił. Pierwsza część Wściekłości i wrzasku opowiadana jest z perspektywy Benjy'ego. Benjy ma ponad 30 lat, ale ze względu na zaburzenia rozwojowe zachowuje się jak dziecko, m.in. ciągle wrzeszczy i wybucha płaczem.
Dehnel zrobił podobny myk dosłownie interpretując słowa Janion "do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi". U Janion "umarli" są symbolem: polskim bagażem kulturowym, od którego nie możemy się uwolnić; idąc w świat, suną za nami nękające nas duchy polskiej przeszłości. U Dehnela "umarli" są jak najbardziej materialni. Nadal są jakimś symbolem – bo trudno nie czytać całej tej krakowskiej zombie apokalipsy jako metafory – ale są symbolem ucieleśnionym i ożywionym (zombie da się dotknąć, da się usłyszeć, czuć ich smród).
Komentarze
Prześlij komentarz