Przejdź do głównej zawartości

Patrzeć wokół, patrzeć w głąb – o "Waterland" i "Submergence"

To jest dobry czas, żeby poczytać coś o wodzie. Jeszcze lepszy, by poczytać coś o rasie (#blacklivesmatter), ale woda przecież nie będzie czekać. Będzie trochę o tym i o tym.

Pomimo deszczowego maja i czerwcowych nawałnic, wiele regionów Polski nadal będzie mierzyć się w tym roku z ogromną suszą – kilka tygodni „złej pogody” nie naprawi strat hydrologicznych, jakie ponieśliśmy na przestrzeni wielu lat. Znikają rzeki, jeziora, kąpieliska, wszelkiego rodzaju tereny podmokłe. Widzę to na przykładzie mojej rodzinnej okolicy. Niedługo będziemy żyć w Rzeczpospolitej Polsce Pustynnej.

Ale tym razem wyjeżdżamy z Polski. To może po kolei.

Graham Swift jest brytyjskim pisarzem z tego samego pokolenia co Ian McEwan i Kazuo Ishiguro, ale, w przeciwieństwie do swoich kolegów, jest u nas zadziwiająco mało poczytny. W Wielkiej Brytanii cieszy się dużą popularnością. Jest laureatem Bookera z 1996 roku za powieść Last Orders (Ostatnia kolejka).

Waterland wyszło w roku 1983 (przekład Aleksandry Ambros, Kraina wód, z roku 1992, do znalezienia w antykwariatach za kilka złotych). Pozycja z listy lektur do brytyjskiej matury. Piwna alegoria upadku imperium brytyjskiego – bo główną osią powieści są perypetie Atkinsonów, rodziny piwowarów i lokalnych hegemonów. Na poziomie akademickim przyjęło się analizować Waterland jako postmodernistyczną powieść, w której odbijają się echa zimnej wojny i filozoficznych dyskusji na temat historiografii z lat 70. A tak poza tym to również doskonały przykład eco-fiction. Rozmach pod względem tematycznym przybliża Waterland do brytyjskiej epopei narodowej w (po)nowoczesnym wydaniu (z braku kategorii w stylu the Great English Novel). Choć to raczej nie jest dla Brytyjczyków powieść na tyle ważna i lubiana, by sobie na etykietkę epopei narodowej zasłużyła. Trochę szkoda.

Narratorem jest Tom Crick, londyński nauczyciel historii, którego kariera właśnie dobiega końca. Po części dlatego, że akcja powieści przypada na wczesne lata rządów Margaret Thatcher (chociaż jej imię nie pada w Waterland ani razu). Czyli mamy do czynienia z brytyjskim zauroczeniem neoliberalizmem, co dla Toma Cricka materializuje się w postaci redukcji etatów. Redukcja wynika z przyjęcia przez dyrekcję szkoły strategii zaciskania pasa, której rygory wykluczają historię jako naukę nieproduktywną – wszak nie przygotowuje ucznia do wejścia na rynek pracy.

Sami uczniowie, targani apokaliptycznym lękiem, postrzegają historię jako nadbagaż w obliczu końca świata (narrator znowu nie mówi otwarcie co się dzieje, więc trzeba się domyślić skąd się biorą w klasie te apokaliptyczne nastroje; najpewniej chodziło o stosunki polityczne między NATO a ZSRR, które były wówczas bardzo napięte – ostatnie lata zimnej wojny nie były spacerem w parku). Generalizując, każde młode pokolenie ma swoje lęki: młode pokolenie z wczesnych lat 80. obawiało się wojny nuklearnej, a my się boimy zmian klimatycznych.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego Tom Crick będzie musiał przejść na wczesną emeryturę: Mary, jego bezpłodna żona – której zdrowie psychiczne najwyraźniej zaczęło się ni stąd, ni zowąd pogarszać – w religijnym uniesieniu porwała dziecko na zakupach w supermarkecie. Była przekonana, że pozostawiony na chwilę bez opieki bobas był darem od Boga. Tom szybko zmusił żonę do zwrócenia dziecka, ale to wydarzenie i tak kończy się dla niego uprzejmie niewypowiadaną wprost infamią.

Wobec czego stwierdza „walić to”. Zamiast skupić się na rewolucji francuskiej, którą właśnie zaczął omawiać, odbiega od podstawy programowej, by opowiedzieć o sobie, swojej rodzinie i baśniowej krainie The Fens, gdzie spędził młodość i zakochał się w Mary, przyszłej kidnaperce. Dyrekcji się to nie podoba. Młodzież nabija się z jego wariactwa, ale też nigdy nie słuchała go tak uważnie. Crick wykorzystuje ich posłuch by stanąć w obronie historii – przede wszystkim tej lokalnej, ale i tej wielkiej, podręcznikowej.

Pięknie mu to wychodzi, bo to nie jest napuszony manifest ani wystudiowana apologia. Crick mówi od siebie, szczerze i czule, obnażając swoją niepewność i wzbudzając tym zaufanie. Przede wszystkim to nie jest grzeczniutka opowieść podstarzałego nauczyciela. Usiłując wyjaśnić jak doszło do tego, że jego niespełnioną rodzicielsko żonę zamknięto w szpitalu psychiatrycznym, Crick bez większych ogródek zahacza o tematy seksu, cielesności i nastoletnich rytuałów inicjacyjnych.

Kadr z ekranizacji powieści; 1992, reż. Stephen Gyllenhaal

Waterland to powieść o dość rozbudowanej kompozycji. Ramą są wyżej przedstawione wydarzenia z lat 80. Następnie Crick wspomina swoje dzieciństwo i okres dojrzewania w niezbyt dojmującym cieniu II wojny światowej, bo wojna do angielskiej prowincji zdaje się za bardzo nie przebijać – przynajmniej nie z perspektywy dojrzewającego nastolatka. Przy okazji Crick opowiada o swoich przodkach żyjących w czasie rewolucji industrialnej, a nawet cofa się jeszcze dalej, by opowiedzieć o krainie The Fens i jej mieszkańcach sprzed czasów zorganizowanej transformacji tych terenów. W ten sposób stopniowo wyłania się prawda o subtelnym uwikłaniu indywidualnych losów w procesy dziejowe i niespodziewanych konsekwencjach tegoż uwikłania. Dodatkowo Crick przetyka te historie dygresjami, gdzieniegdzie uszczypliwymi komentarzami albo bezpośrednimi zwrotami do swoich uczniów, wybijając czytelnika z retrospektywnego toku narracji. 

To wszystko jest ponadto osadzone w kontekście historii naturalnej, dla której czas płynie w zupełnie innej skali – powoli. Nic więc dziwnego, że niektórych czytelników meandrująca, flegmatyczna narracja Cricka może nudzić albo irytować. Szczególnie obrywa się dygresyjnemu, dziesięciostronicowemu rozdziałowi o węgorzach, z którego dowiadujemy się o ich tajemniczych migracjach do Morza Sargassowego i o polskich zasługach w badaniu węgorzych organów rozrodczych. Moim zdaniem taki sposób narracji w Waterland sprawdza się fenomenalnie. Analogicznie do rzeki Ouse, przy której Crick się wychowywał, jego narracja uparcie nie chce płynąć wyprostowanym, zabetonowanym korytem i z wymaganą przez współczesnego czytelnika prędkością. I bardzo dobrze. Cecylia Malik would approve.

The Fens to nizinna kraina geograficzna na wschodzie Anglii, gdzie człowiek nieustannie walczy z morzem o glebę poprzez osuszanie bagien i regulację rzek. Odzyskana w ten sposób gleba jest wyjątkowo żyzna, stąd tyle wysiłku w wypompowywanie z niej wody i przekształcanie terenów podmokłych w grunty rolne. Problem w tym, że osuszone bagna ulegają swego rodzaju kompresji, w wyniku czego osuwają się poniżej poziomu morza i stają się terenami zalewowymi, tak jak w Holandii. Nie zdawano sobie z tego sprawy, kiedy zaczęto je masowo przekształcać. Dopiero z czasem okazało się, że agresywna ingerencja człowieka w środowisko głównie je destabilizuje.

Tak więc Waterland, choć koncentruje się na ludzkich perypetiach, osadza je w kontekście historii naturalnej. Można czytać Waterland jako powieść o splocie mieszkańców The Fens z depresyjną równiną, Morzem Północnym, rzeką Ouse, szlamem, torfowiskiem i węgorzami. A ponieważ charakter przestrzeni jest liminalny (w połowie wodny, w połowie lądowy), ponieważ jest to przestrzeń niestała – jest postrzegana jako przestrzeń magiczna, gdzie ludzie ulegają transformacji. The Fens są zamieszkiwane przez wiedźmy, nawiedzane przez duchy i błędne ogniki; co jakiś czas zdarzy się, że ktoś zmieni kształt – wskoczy do wody, przeistoczy się w rybę i zniknie.

Graham Swift czerpie garściami z wytworów ludowej wyobraźni. Widać w tym inspirację realizmem magicznym, tylko, że magia nie jest akceptowana przez Cricka jako coś naturalnego i niepodważalnego. Jako nauczyciel i badacz historii Crick reprezentuje postawę sceptyczną. W jego narracji faktografia jest zestawiona z ludową metafizyką. Niby niekoniecznie w celu zdyskredytowania tej drugiej, ale zazwyczaj przesądność i religijność nie prowadzą w Waterland do niczego dobrego. Crick raczej odnotowuje istnienie różnych metod interpretowania rzeczywistości, opowiadając się przy tym za metodą naukową. Co też nie znaczy, że metoda naukowa jest w stanie w pełni mu wszystko wytłumaczyć i domknąć.

J. M. Ledgard to zdaje się postać zupełnie w Polsce nieznana. Pochodzi ze Szkocji, wychował się na Szetlandach. Był dziennikarzem i korespondentem wojennym dla The Economist. W tym okresie, pragnąc wyłamać się z ograniczających ram publicystyki, zadebiutował jako powieściopisarz książką Giraffe (2006) o tajemniczej sprawie zagłady stada żyraf w zoo na Czechosłowacji. Następnie wydał Submergence (2013) i krótki zbiór esejów Terra Firma Triptych: When Robots Fly (2015). Żaden z tych tytułów nie został przetłumaczony na polski, nie były nawet dodane na Lubię Czytać (co już naprawiłam).

Aktualnie Ledgard zajmuje się pracą naukową i rozwijaniem zaawansowanych technologii skupionych na naturze. W Internecie można poczytać o jego projekcie nadania wirtualnych portmonetek gatunkom zagrożonym wyginięciem. Ludzie z różnych stron świata mogliby wpłacać pieniądze na konto danych organizmów (nie tylko zwierząt!), a one opłacałyby u lokalnych społeczności z własnych portmonetek usługi, które są im potrzebne do przetrwania. Jak rozumiem, chodzi o nadanie podmiotowości organizmom innym niż człowiek. Taka inicjatywa chyba spodobałaby się Kacprowi Pobłockiemu, który na koniec Kapitalizmu. Historii krótkiego trwania zabiegał o to, byśmy przestali brzydzić się pieniądzem i językiem ekonomii i zamiast tego zaczęli rozmyślać nad ich potencjałem.

No ale to nie tutaj, na Kuli Liryzmu możemy porozmyślać nad możliwościami literatury.


***


W zależności od tego jak filtrujemy świat, różnie można określać ludzkość: możemy być przede wszystkim zwierzęciem stadnym, możemy być przede wszystkim zwierzęciem rozumnym… W humanistyce popularne jest przekonanie, że jesteśmy zwierzęciem opowiadającym (human is a story-telling animal). Opowiadanie historii ma być naszym sposobem trawienia rzeczywistości, przetwarzania danych. Więc kiedy dane naukowe zaczęły wskazywać na to, że ludzkość zapędzono na skraj przepaści o nazwie „zmiany klimatyczne”, pojawiła się potrzeba opowiedzenia, jak do tego doszło. I ta nowa opowieść wymyślana znad skraju przepaści jest o tym, że dotychczas źle opowiadaliśmy. (Choć nie wszyscy, należałoby podkreślić – niektóre społeczności wymyśliły lepsze historie o tym, kim są i jakie jest ich miejsce w świecie, np. rdzenni Amerykanie).

Stąd wziął się gatunek eco-fiction. Ma on naprawiać błędy z przeszłości w kwestii tego, jak opowiadano historię o ludzkości i jej relacji z naturą. Ma nam lepiej opowiedzieć o tym, jacy jesteśmy i jacy moglibyśmy być (lub jacy powinniśmy być, jeśli zależy nam na życiu). To jest bardzo ambitny i śmiertelnie poważny projekt. W sumie trudno jest mi sobie wyobrazić jakiś bardziej doniosły ruch we współczesnej literaturze. Mnie ta doniosłość absorbuje – innych odrzuca, co jest zrozumiałe, ale i przykre (bo ciężko jest mi nie interpretować takiej reakcji jako efekt zaślepienia i intelektualnej apatii). To jest też bardzo wymagający projekt. Jego uczestnicy i uczestniczki nieprzerwanie dyskutują na temat tego, jak należałoby teraz opowiadać. Opinii jest dużo i raczej nie zostanie osiągnięty żaden konsensus. Wiadomo tylko, że trzeba opowiadać dobrze.

Czytając Waterland Grahama Swifta i zaraz potem Submergence J. M. Ledgarda, pomyślałam sobie, że choć obie pozycje są arcy-ciekawe i zasługują na uwagę polskiego czytelnika, wyższość Swifta nad Ledgardem jest dość wyraźna. A polega ona właśnie na tym, że Swift potrafi dobrze opowiadać. W porównaniu z Ledgardem, wydaje się literackim gawędziarzem ze smykałką do słów. Udaje mu się ożywić bohaterów i przedstawianą przez narratora wiedzę encyklopedyczną, z czym Ledgard w Submergence raczej nie radzi sobie zbyt umiejętnie.

Jako były korespondent wojenny Ledgard czerpie wiedzę empiryczną ze swoich odległych, niebezpiecznych podróży. Dokłada jeszcze solidny naukowy research. Ale nie potrafi usnuć z tego materiału dobrej opowieści. Myślę, że lepiej sprawdziłby się w non-fiction albo w eseistyce (trzeba by było obczaić jak mu poszło w Terra Firma Triptych). Submergence czyta się z ciekawości świata, a nie z ciekawości tego, co i jak przydarzy się bohaterom tej powieści, Jamesowi i Danielle – mnie były ich losy niemal zupełnie obojętne.


***


Submergence jest opowiadana z dwóch perspektyw. James More, agent brytyjskich tajnych służb, leci do Kismaju w południowej Somalii pod przykrywką konsultanta, który ma pomóc w rozwiązaniu tamtejszego kryzysu w dostępie do wody pitnej (ciekawostka: woda jest, tylko jej ujęcia są sprywatyzowane, w wyniku czego ubogą ludność zwyczajnie na nią nie stać). Na miejscu zostaje od razu pochwycony przez dżihadystów i uwięziony w ciemnym pomieszczeniu, w horrendalnych warunkach sanitarnych. W tym samym czasie profesor Danielle Flinders, która zajmuje się biomatematyką, przygotowuje się do wyjątkowej ekspedycji. Ma zejść w specjalnym statku podwodnym do najgłębszej strefy Oceanu Arktycznego, by zbadać najbardziej tajemnicze i najstarsze formy życia na Ziemi – drobnoustroje. Tę dwójkę łączy krótki romans w hotelu na francuskiej prowincji, do którego od czasu do czasu wracają myślami.

Dużo w tej powieści różnych przykładów intertekstualności. Są odwołania do Moby Dicka, Utopii Thomasa More’a (przodek Jamesa, zbieżność nazwisk nieprzypadkowa), brytyjskiej poezji metafizycznej i symbolicznego malarstwa holenderskiego. Mnie jednak najczęściej przychodziło na myśl Jądro ciemności, do którego Ledgard nie odwołuje się otwarcie, ale którego obecność w warstwie symbolicznej tej powieści jest nie do przeoczenia.

Na szczęście mniej tu rasizmu niż u Conrada, choć podejrzewam, że gdyby ktoś taki jak Chinua Achebe podjął się skrytykowania Submergence, Ledgardowi również mogłoby się oberwać. Nadal w jakimś stopniu mamy do czynienia z przytłaczającą „Afryką dziką”, która potrafi doprowadzić do szaleństwa, ale nie jest w stanie przemawiać swoim głosem. Submergence to nadal historia kolonizacji, głównie Somalii, czyli państwa leżącego na linii frontu dżihadystów. Jest to bardzo przykry obraz regionu padającego ofiarą walki obcych frakcji – kapitalistycznych filantropów i islamskich terrorystów – usiłujących umocnić swoje zamorskie wpływy.

Można by się było zastanowić, czy w Submergence „jądro ciemności” w ogóle leży w Afryce: może być nim czarny kamień Hadżar wbudowany w świątynię Al-Kaba – cel muzułmańskich pielgrzymek do Mekki. Mniej politycznie drażliwą interpretacją byłoby obranie za jądro ciemności najgłębszej strefy oceanu, do której schodzi Danielle. Hadal to w istocie strefa najzupełniej dosłownego mroku, gdzie, jak myślano przez dłuższy czas, nie mogą rozwijać się jakiekolwiek formy życia. 

Kadr z ekranizacji powieści; 2018, reż. Wim Wenders

Ledgard broni się swoim zaangażowaniem i chęcią przedstawienia państw wschodniej Afryki w zniuansowany sposób. Afryka Ledgarda nie jest aż tak bardzo zero-jedynkowa jak u Conrada. Mamy Somalię, która pod władzą dżihadu staje na skraju kryzysu humanitarnego. Kismaju to miasto strumieni ścieków, slumsów, śmieci, komarów, tłocznych targowisk będących tykającą bombą epidemiologiczną, miasto rosyjskich karabinów i amerykańskiej Coca-Coli. Z drugiej strony, stolica Kenii, Nairobi, pod wpływem zachodniego kapitału staje się przestrzenią groteskowych podziałów, gdzie bogaci dojeżdżają do centrum klimatyzowanymi samochodami, a nieuprzywilejowani mieszkańcy slumsów znajdują różne obejścia by okradać ich wille.

Sam James More nie jest łatwą do rozgryzienia postacią. Jego działania jako tajny agent wychodzą z humanistycznego zaangażowania w walkę o sprawiedliwość – oburza go przemoc, porusza go cierpienie Somalijczyków. Ale zdaje sobie sprawę, że pracuje dla brytyjskiego rządu, który ma swoje ukryte interesy w walce z terroryzmem. W pewnym stopniu rozumie dżihadystów, widzi w nich ludzi, ale przedstawia ich z paternalistycznej, oświeceniowej pozycji. Zazwyczaj poczucie moralnej wyższości Jamesa ma uzasadnienie, bo dżihadyści celowo rekrutują młodych, niewyedukowanych i często niezrównoważonych mężczyzn, których łatwo jest poddać indoktrynacji i zachęcić do wysadzenia się w powietrze.

Ale nie w każdym przypadku James wyróżnia się światłością umysłu. Czasami pozwala sobie wyluzować i korzystać ze swoich przywilejów. Nie jest na tyle wyczulony na nierówności klasowe, by nie czerpać przyjemności z pobytów w ekskluzywnych hotelach, czy nie cieszyć się swoim ogrodem z basenem w ekskluzywnej dzielnicy Nairobi położonej na wzgórzach, ponad resztą brudnego, zatłoczonego miasta. Jest tu nawet fragment podobny do potopowej sekwencji z Parasite Joon-ho Bonga. Kiedy nadchodzą ulewne deszcze, James zdaje sobie sprawę, co to wróży dla położonych niżej slumsów, ale w końcu to nie jego problem, więc idzie sobie pobiegać i podelektować się rześkim powietrzem. Nawet czerpie chyba nieco schadenfreude z tego, że złodzieje na dole będą brodzić po szyję w wodzie.


***


Danielle jest niestety gorzej zarysowaną postacią, bo Ledgard daje jej mniej miejsca do wypowiedzenia się. Relacja z sytuacji w Somalii przeważa treściowo, u Danielle nic się nie dzieje. Ledgard z pewnością chciał napisać silną postać kobiecą, co się chwali, ale chyba nie miał pomysłu na to, jak nadać jej emocjonalną głębię. Więc tym, co ma przełamać stereotypowy portret akademiczki zaangażowanej w dyskusję o kryzysie klimatycznym jest jej nieskrępowana seksualność. W porządku. Co mi nie pasuje: wiemy, że Danielle jest zamożna i atrakcyjna; wiemy, że obraca się w transnarodowym, kosmopolitycznym środowisku; wiemy, że jej przodkiem jest Matthew Flinders, który nadał Australii nazwę; nie wiemy natomiast, co się dzieje w jej głowie. To duże przeoczenie.

W obronie Ledgarda, mogę zdradzić, że w ekranizacji Submergence Danielle jest znacznie bardziej spartaczona. Książkowa Danielle przynajmniej nie jest lukrową postacią – jest uprzywilejowaną, oderwaną od rzeczywistości materialistką, hedonistką pochłoniętą własnymi ambicjami. Jest chłodną i hardą karierowiczką, ale też ogromnie wrażliwą na naturę badaczką.

Seks jest dla niej metodą rozładowywania napięcia – dopóki nie trafi na Jamesa. I tutaj dostajemy od Ledgarda klasyczne, kiczowate scenki w stylu „James uczy Danielle obsługiwać kij bilardowy. Dotyk jego męskich dłoni sprawia, że Danielle rozkwita”. Tylko, że chemii między nimi żadnej nie widać. Ich rozmowy polegają na wymienianiu się ciekawostkami – Jamesa o Afryce i Danielle o oceanie. Musimy uwierzyć na słowo, że te kilka dni, które ze sobą spędzili na francuskiej prowincji, mają dla nich ogromne znaczenie. Nic dziwnego, że ekranizacja Submergence okazała się porażką, skoro Wenders oparł jej lwią część na tym porażająco nudnym i niedopracowanym wątku miłosnym. Naprawdę, wątek miłosny jest tutaj najmniej ciekawy. A nawet mam wrażenie, że został wymyślony tylko po to, by stworzyć kontekst, w którym można by było równolegle rozpatrywać dwa tak odległe tematy jak życie na dnie oceanu i dżihadyzm.

Pod jednym aspektem Ledgardowi udaje się przewyższyć Swifta. Swift patrząc na morze widzi nicość, morze jest dla niego przytłaczająco płaskie. Ledgard nie tylko widzi coś szerszego niż morze – bo widzi ocean – Ledgard wie, że jego pozioma powierzchnia kryje podwodne pasma górskie i rowy głębokie na tysiące kilometrów. Jest to niezbadana i nieskolonizowana przez człowieka przestrzeń, gdzie mikroorganizmy starsze niż jakakolwiek ludzka cywilizacja będą żyć tak jak żyły, niezależnie od tego, co by się nie wydarzyło u nas, na powierzchni. To odrębny świat wewnątrz naszego świata, o którym wiemy niewiele więcej niż o życiu pozaziemskim.

Postać Danielle ze swoją specjalistyczną wiedzą umożliwia Ledgardowi obnażenie naszego tendencyjnego patrzenia na życie w ogóle. Człowiek składa w ¾ z wody. Bez wody nie jesteśmy w stanie przeżyć. Pochodzimy z wody – większość znanych nam organizmów wypełzła z oceanów. Ale nie rozumiemy doniosłości tych faktów. Ponieważ żyjemy na lądzie, nie obchodzi nas co dzieje się w oceanach, a to w nich mogą kryć się rozwiązania palących problemów ludzkości – od leku na raka, po naturalne metody absorbowania nadwyżek dwutlenku węgla z atmosfery. Zamiast patrzeć w głąb, wolimy eksplorować zewnętrze. Dlatego badania kosmiczne są niewymiernie lepiej dofinansowane niż oceanografia.

Choć można też tak zapatrzeć się w głąb, że zewnętrze przestaje mieć znaczenie, co jest równie niezdrowe. W środowisku naukowym, które Danielle reprezentuje, przejawia się to w formie przyczynkarstwa i fundamentalnego oderwania od rzeczywistości. Danielle szczerze przejmuje się zmianami klimatycznymi i utratą bioróżnorodności, ale wielu jej kolegów i koleżanek podejmuje te tematy głównie po to, by odbębnić społeczny obowiązek albo podeprzeć czymś wnioski o granty na badania. Danielle należy również do tego typu naukowca, który jest w stanie poświęcić ogromną ilość czasu i funduszy, by uratować jeden egzotyczny gatunek wieloryba, ale którego zupełnie nie obchodzą konflikty zbrojne i kryzysy humanitarne.

Tym samym, podczas gdy religijny fundamentalizm i ignorancja wyniszczają całe społeczności, Danielle – zaabsorbowana swoją nieco ezoteryczną dziedziną nauki, jaką jest biomatematyka – nie jest nawet w stanie zmusić się do obejrzenia wiadomości w telewizji. Można odnieść wrażenie, że fascynacja Danielle oceanicznymi głębinami, gdzie życie jest stałe i niezmienne, wynika w pewnym stopniu z eskapistycznej niechęci angażowania się w chaotyczne, absurdalne życie na powierzchni. Niesprawiedliwość, ubóstwo i przemoc to z perspektywy historii naturalnej niezbyt doniosłe bolączki.

Romans Danielle z Jamesem jest dla Ledgarda narzędziem, dzięki któremu może zbudować pomost między sterylną naukowością a zaangażowaniem społecznym. Ledgard nazywa taką twórczość „planetary writing” i stawia ją w opozycji do odpolitycznionego, bardziej osobistego nature writing. Możliwości eco-fiction zdają się być według Ledgarda najpełniej wykorzystane, kiedy tekst jest w stanie patrzeć w głąb w równej mierze co patrzeć wokół.

Świetnie, tego właśnie szukam w literaturze. Tylko, że szukam też piękna. Jak na powieść w istotnej części o oceanie, proza Ledgarda jest mało płynna, a wręcz sucha i chropowata. Dużo tu moim zdaniem niezręcznie zbudowanych zdań i niezbyt plastycznych porównań. Submergence to kolaż naukowych ciekawostek i literackich aluzji zbyt niedbale przyklejonych do bazy. Koncept na książkę był znakomity, tylko wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Koniec końców Ledgard osiąga jednak dobre efekty. Zostałam zmuszona do ponownej aktualizacji tego, jak postrzegam życie na Ziemi i jak doświadczam upływ czasu (ostania aktualizacja: październik 2019, za sprawą The Overstory Richarda Powersa). Świadomość ogromu zmarnowanego potencjału w przypadku Submergence jednak mnie irytuje. Mimo wszystko, polecam – krótka to rzecz, a myślę, że jest w stanie przezwyciężyć obojętność czytelników i czytelniczek wobec tego, co dzieje się w odległych dla nich miejscach.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bycie w wódzie

Był 18 lipca, poniedziałek. Trzeci dzień jego, jak się wkrótce okaże, ostatniego ciągu alkoholowego. Pił wtedy już tylko czystą wódkę, to nie była już Tatra . Większość dnia chodził ledwo przytomny. Nasze jasne, nowobogackie mieszkanie na Dworskiej znowu przeistaczało się w duszną melinę. Ktoś, kto nie żył pod jednym dachem z alkoholikiem chyba nie zrozumie do końca, jaka atmosfera panuje w takim domu. Trudno jest adekwatnie odwzorować to połączenie bezsilności, obrzydzenia i rozpaczy.  Nie było nic gorszego niż przebywanie z Filipem na 34m², kiedy był w ciągu. Ten jego bełkot i chwianie się na nogach. Kiepy na narzucie z Zara Home, kiedy był już tak pijany, że nie trafiał w popielniczkę. Rozlana wódka na podłodze, kiedy nie trafiał już do szklanki. Ten przeszywający dźwięk wódki lanej do szklanki, lepkiej, niezmienianej od kilku dni. Nie bawił się już w kieliszki i mycie naczyń. Dźwięk lanej wódki rano, wieczorem, w nocy. Budzenie się do tego dźwięku zza ściany, kiedy Fili...

Zagłada Królestwa Blupów

Niedziela, 31 lipca 2022, Kraków. Kilka dni po śmierci Filipa, kilka dni przed jego pogrzebem. Nie miałam nic do zrobienia, a to mnie trzymało ostatnio w ryzach – załatwianie spraw. Zapierdol, nie było miejsca w grafiku na rozklejenie się. Było mieszkanie do opróżnienia, klepsydry do rozwieszenia, znajomi Filipa do powiadomienia, wieniec do zamówienia w kwiaciarni, rozwiązywanie umowy na internet, kupowanie ubrań na pogrzeb, zeznania na komendzie. Owszem, budziłam się rano z płaczem, ale potem brałam się w garść i leciałam ogarniać rzeczy. Dopóki nie przyszła niedziela i nie było niczego do załatwienia. Ryzykowna sytuacja. Co można robić w niedzielę? Można leżeć na kanapie i łkać, dopóki zaufana przyjaciółka nie poratuje cię swoimi zapasami Xanaxu. Ja wolałam zapierdalać jak nieczłowiek , byle nie myśleć. Więc żeby mieć jakiś cel do odhaczenia tego dnia, wpadłam na pomysł, że zrobię sobie tatuaż. W tym samym studiu na Szewskiej, w oficynie na obskurnym podwórku, gdzie Filip zrobi...

Mobilność

Kolejny dzień pozwalam sobie na bycie maksymalnie zdekoncentrowaną, choć powinnam teraz zakuwać na egzamin z lektoratu. Sama już siebie nie rozumiem. Jest ze mną źle? Czy może to, co mnie dopadło – niemoc i rozkojarzenie – jest normalne i powszechne w tej dobie pandemicznej? Może za dużo rozmyślam, a powinnam po prostu zęby zacisnąć i przez to przebrnąć? Chociaż zęby mocno są już starte i zniszczone, niedługo nie będę miała czego zaciskać. Bruksizm jest chorobą-metaforą.  Co najmniej kilka opcji do rozważenia: a) Na wsi przestało mi zależeć na wykształceniu, przyszłości i mojej miejskiej, inteligenckiej tożsamości. Dlatego sobie odpuszczam tuż przed finałem studiów, dlatego nie potrafię się zmotywować.  b) Popadłam w apatię albo anhedonię; nie jest ze mną aż tak dobrze, jak mi się wydaje.  c) Nie wytrzymuję stresu i zamarzam jak jaszczurka, zamiast docisnąć gazu z tym wszystkim i mieć z głowy Uniwersytet Jagielloński. d) Nie stoję pod ścianą, nie ma naglącej zewnętrzne...