Ileż można z tymi powieściami? Opowiadania będą tym razem. I to jakie. A tak poza tym, to sobie wrócimy do baśniowej krainy The Fens w Wielkiej Brytanii. Byliśmy tam w czerwcu.
Na moim literaturoznawczym kierunku przyzwyczaiłam się do tego, że za opowiadania chwyta się, kiedy prowadząca wie, że nie zmusi studentek do przeczytania czegoś dłuższego. Opieranie listy lektur na opowiadaniach zwiększa szanse na to, że studentki przyjdą na zajęcia przygotowane i że będzie można jakoś z nimi pracować. Taka jest prawda.
(Mind you, nie chcę krytykować. Sama pierwsze lata studiów przechodziłam w jakimś stuporze, przez co przez większość czasu nie ogarniałam co się dzieje. A nie musiałam żonglować między dwoma kierunkami albo między jednym kierunkiem a pracą).
W każdym razie stąd bierze się mój nieco pobłażliwy stosunek do krótkiej formy. Zdarzają się świetne opowiadania, po których widać, że krótka forma jest dla nich idealna – wtedy treść gości się w niej jak kitku w najbardziej ergonomicznym pudełku. Ale czasami – mając z tyłu głowy wspomnianą politykę ustępstw na moim wydziale i mierząc się niekiedy na zajęciach ze sfrustrowanymi nauczycielkami akademickimi – ciężko jest mi nie pomyśleć, że opowiadania to jakiś ersatz. Dlatego prywatnie po nie nie sięgam.
Oczywiście to znowu tylko moje głupie uprzedzenia. Po lekturze króciutkich tekstów ze zbioru Fen (2016) jestem pod wrażeniem jak wiele można zrobić w obrębie zaledwie kilku stron. Paradoksalnie, zdumiewające jest ile czuć w tych opowiadaniach przestrzeni, jakby się wchodziło do budki telefonicznej Doktora Who. Daisy Johnson mistrzowsko uprawia ekonomię słowa, budując napięcie na niedopowiedzeniach (jak na Brytyjkę przystało), z dużym wyczuciem operując szczegółem. Potrafi też wytworzyć jakieś poczucie lokalności, tak, że ma się wrażenie, że te historie nie mogłyby być osadzone nigdzie indziej niż na depresyjnej równinie na wschodzie Wielkiej Brytanii.
Chciałabym umieć tak pisać. Może tworzenie kierunków creative writing na uczelniach ma jednak sens – Johnson uczęszczała na takie studia, a te opowiadania były ich owocem. Niedługo potem stała się "najmłodszą finalistką w historii Nagrody Bookera". Nominowana była jej powieść Pod powierzchnią z 2018 roku.
Szczerze mówiąc, po przeczytaniu Fen obniżyłam o jedną gwiazdkę ocenę Flight Behavior (z ośmiu do siedmiu). Proza Johnson jeszcze bardziej unaoczniła mi nieufność Kingsolver wobec czytelniczek. Amerykanka ma skłonność do wypowiadania zbyt wielu rzeczy do końca. Czytając Flight Behavior można się czasami poczuć upupioną, w stylu: "przecież ja widzę tę paralelę, widzę tę metaforę, dostrzegam, jak to się ze sobą wiąże! Nie ma potrzeby, by narratorka wykładała mi to na tacy, sama się obsłużę. Jeśli Pani Dalloway sama kupowała kwiaty, to ja jestem w stanie sama połączyć kropki w powieści".
Flight Behavior to była dla mnie dość oczywista, zrozumiała powieść – nie żeby mi to przeszkadzało, mogłabym o niej gadać i gadać. Jednak podejście do czytelnika i do opowiadania historii, jakie Johnson praktykuje jest ogromnie pociągające. Fen operuje na znacznie wyższym poziomie abstrakcji niż większość rzeczy, jakie ostatnio czytałam. Spełnione są tu wszystkie kryteria realizmu magicznego, ale nie chodzi mi tylko o to. Zaskoczyło mnie, że przeczytałam jedno opowiadanie, drugie, trzecie... i nie miałam o nich nic do powiedzenia. Nie poddają się one tak łatwo interpretacji, nie są skłonne do ustępstw.
Realizm magiczny w wydaniu Johnson jest o tyle frapujący, że najczęściej nie zapuszcza się zbyt głęboko w fantastykę, trzyma się blisko tkanki codziennego życia mieszkańców The Fens. Najbardziej nieprawdopodobna jest historia o domu, który zakochał się w mieszkającej w nim dziewczynie. Dom zostaje ożywiony i dysponuje pewną dozą sprawczości. Ale znajdą się w tym zbiorze opowiadania, które nie mają żadnych nadnaturalnych elementów, poza tym, że zwierzęta zachowują się w nich w nietypowy sposób – lisy są zbyt agresywne, ryby zbyt przyjacielskie.
Najłatwiej byłoby przeanalizować te teksty z perspektywy feministycznej, bo wszystkie koncentrują się na doświadczeniach kobiet, dość często nastolatek, które właśnie odkrywają swoją seksualność i cielesność. Patrząc przez ekokrytyczną soczewkę: intrygujący jest sposób, w jaki przedstawiona jest tu ludzka natura. Jest coś ciekawego w prostocie z jaką bohaterki Fen przechodzą do uprawiania seksu. Wszystko dzieje się bardzo szybko i instynktownie, wystarczy puścić komuś oczko albo stanąć i się na kogoś znacząco gapić. Trochę zazdro, też tak chcę. Nie ma tu romantycznej otoczki, jaka często narasta wokół seksu w literaturze kobiecej; nie ma sublimacji popędu, nie ma też pornograficznych opisów stosunków seksualnych – ot, zwykła czynność biologiczna. W efekcie zaciera się nieco dualizm natura-kultura.
Dobrze by się czytało Fen jako deser po Waterland Grahama Swifta. W tekstach Johnson jest jeszcze więcej napięcia seksualnego i ludowych historii. Kraina The Fens wydaje się jeszcze bardziej płynna, niestała i liminalna. Znowu dochodzi do dziwnych transformacji, wracają duchy i wiedźmy. Pojawiają zwierzęcy bohaterowie lokalnych zabobonów. Atmosfera jest znacznie bardziej niepokojąca. Co ciekawe, w opowiadaniu "How to Loose It" pojawia się też legenda miejska o dziewczynie, która straciła dziewictwo na rowerze. W sumie legendy miejskie można by chyba było traktować jako współczesne odpowiedniki legend ludowych. W każdym razie, Johnson niejako poszerza gatunek realizmu magicznego, który, oczywiście, nawiązuje do legend, ale nie do takich! Bardzo fajnie.
Podstawową różnicą między Fen a Waterland jest to, że bardziej niż historią Johnson zainteresowana jest językiem – szczególnie językiem mężczyzn. W jej opowiadaniach obraca się on przeciwko kobietom (i innym istotom), dosłownie atakując je fizycznie. Natomiast ramy czasowe Fen są stosunkowo wąskie w porównaniu z ambitnym pod tym względem, szeroko zakrojonym projektem Swifta. Większość akcji wydarza się tu i teraz, historia i jej determinizmy nie grają aż tak wielkiej roli. Co stoi w opozycji do wyrażonej przez narratora Waterland opinii, że tu i teraz żyją tylko zwierzęta, a my żyjemy wewnątrz naszych głów, wewnątrz pamięci i historii.
I nie wiem co jeszcze mogłabym napisać. Styl Johnson jest surowy i chłodny, wypłukany z naddatków, budowany na staccato krótkich zdań ze śladową ilością przymiotników. Na pewno nie mamy do czynienia z obfitością i płynnością prozy Swifta. Całość jest utrzymana w bardzo rzeczowym tonie, co czyni realizm magiczny Johnson jeszcze bardziej realistycznym.
Będzie pewnie kiedyś okazja do tych tekstów wrócić. Tym razem kończę moim ulubionym fragmentem z opowiadania "The Lighthouse Keeper":
Komentarze
Prześlij komentarz