Przejdź do głównej zawartości

Motylki i poszerzanie bańki – "Flight Behavior" Barbary Kingsolver

NG znowu będzie wyznawała grzechy, hurra! 

Otóż podchodzę do książek (i do innych rzeczy) z góry wyrobioną opinią i bogatym zestawem uprzedzeń. Jeśli zdarzy mi się już przeczytać coś, co wychodzi poza moją czytelniczą strefę komfortu, to znaczy, że musiałam się przełamać a to chyba nie powinno tak wyglądać, nie? Powinno się wychodzić z pozycji jakiejśtam otwartości umysłowej. Innymi słowy, jestem dość konserwatywna w swoich wyborach. I snobistyczna – najchętniej czytałabym samych klasyków i laureatów prestiżowych nagród literackich.

Jednak na swojej wciąż edytowanej liście lektur do pracy magisterskiej mam kilka pozycji, które wymagają ode mnie w jakimś stopniu przełamania się z konieczności. Książki mają być anglojęzycznymi powieściami tematycznie skoncentrowanymi na środowisku i ekologii, a ponieważ nie ma ich wiele, to reszta kryteriów jest nieistotna – nie można stosować zbyt wielu filtrów w wyszukiwarce, jeśli nie ma za bardzo czego odfiltrowywać. Stąd np. wybór The Carbon Diaries Saci Lloyd, które są – o zgrozo! – powieściami z gatunku Young Adult; albo takie Unicestwienie Jeffa VanderMeera, coś z pogranicza fantastyki i horroru. Zazwyczaj nie zapuszczam się na takie pogranicza, bo i po co? Pocopocopocopoco.

W przypadku Flight Behavior Barbary Kingsolver (2012) przygotowywałam się mentalnie na ładniutką rzecz o motylkach i poszukiwaniu siebie z elementami romansu i powieści obyczajowej. W porządku, do zniesienia. Najbardziej odpychająca jest tutaj ta amerykańska pisownia, "behavior" – Jezu, oczy moje! Niemniej kryje się za tym tytułem bodaj najpopularniejszy reprezentant gatunku cli-fi (climate-change fiction). Nie wiem czy mamy na polskim rynku choćby jedną taką powieść, która wyróżniałaby się bezpośrednim wykorzystaniem wiedzy o zmianie klimatu w konstruowaniu fabuły. Jest dostępny przekład, Lot motyla Anny Kłosiewicz, z 2013 roku, o tyle dobrze. 

Ale co jeśli inni czytelnicy popełniają dokładnie te same grzechy co ja? To znaczy nie wychodzą z pozycji otwartości, nie zapuszczają się na obce tereny, nie lubią kupować kota w worku? Innymi słowy sięgają po książki ze swojego ulubionego gatunku i oczekują, że dostaną dokładnie to, do czego ich dany gatunek przyzwyczaił? 

Casus Flight Behavior (a przynajmniej tak to moim zdaniem musiało wyglądać): ludzie odpowiedzialni w Wydawnictwie Prószyński i S-ka za promocję książki postanawiają nie wychodzić poza linię "ładna rzecz o motylkach i poszukiwaniu siebie". Za docelową grupę odbiorców obierają czytelniczki literatury kobiecej, przyodziawszy powieść cli-fi w kiczowatą okładkę: motylek + uroczo nieporadnie wyglądająca blondynka miętosząca w rękach letnią sukienkę. Ma się ta okładka do treści jak kwiatek do kożucha. Zacznijmy od tego, że bohaterka powieści jest ruda, a akcja przypada na wyjątkowo słotną zimę w Appalachach, więc nikt tam raczej w zwiewnych kieckach nie ganiał.

Efekt: po niesprawiedliwie zaniżonych ocenach na Lubię Czytać widać ewidentnie, że książka nie przyjęła się w obranej grupie docelowej xD

Należy tutaj podkreślić, że Flight Behavior jest niezaprzeczalnie dogłębnie kobiecą powieścią napisaną przez kobietę – o rozterkach kobiet, ich uczuciach, lękach, pragnieniach i o przeszkodach, z jakimi muszą się mierzyć w patriarchalnym społeczeństwie. Ale nie tylko o tym. A przede wszystkim nie ma tutaj wartkiej akcji, wciągających wątków miłosnych, zmysłowych opisów... – czyli tego, czego oczekują czytelniczki literatury kobiecej sięgając po książki z tej półki. Tak oto powieść pt. Flight Behavior, promowana w złym dziale, przepadła na naszym rynku bez echa, zupełnie niezasłużenie. Nie dotarła do czytelników spoza błędnie obranej grupy docelowej. Widocznie nikt w Prószyński i S-ka nie spodziewał się te siedem lat temu, że już niedługo wybuchnie w Polsce trend na ekologię. Nie trzeba było bać się etykietki cli-fi, trzeba było zaryzykować. Taka jest moja teoria. 

No więc o czym jest to Flight Behavior, że tak bardzo skrzywdzono polski przekład obraniem kiepskiej strategii marketingowej? O ekologii – ale nie takiej pop-kulturowej, jak z festiwalu w uzdrowisku termalnym w Uniejowie. Ekologia jako dziedzina nauki zajmuje się badaniem zależności między różnymi organizmami lub między organizmami a ich środowiskiem życia. Kingsolver, z wykształcenia biolożka, opiera swoją powieść właśnie na takim pełnym rozumieniu terminu "ekologia". 

Flight Behavior opisuje relacje między główną bohaterką, Dellarobią Turnbow, a jej rodziną i innymi mieszkańcami Feathertown, prowincjonalnej miejscowości w Tennessee u podnóża Appalachów. Kingsolver pochyla się również nad zależnościami między tymi ludźmi a ich biotopem, który ulega nagłym przeobrażeniom na skutek zmiany klimatu: Feathertown nawiedzają ulewne deszcze, które niszczą plony, podtapiają domy, powalają drzewa i wywołują groźne lawiny błotne. 

Mniej oczywistym i – jak może się wydawać – mniej posępnym skutkiem zmiany klimatu jest zasiedlenie sąsiednich wzgórz przez miliony monarchów, motyli o intensywnie pomarańczowym ubarwieniu. Wkrótce okaże się jednak, że cudowne pojawienie się monarchów w Feathertown z perspektywy nauki nie jest błogosławieństwem, lecz niczym innym jak niepokojącą aberracją. Małomiasteczkowa i niewykształcona Dellarobia dowiaduje się o tym od światowego Ovida Byrona, entomologa, przybysza z obcego dla niej środowiska akademickiego. 

Dochodzi tutaj kolejna warstwa do interpretacij: relacja między mieszkańcami Feathertown, typowymi redneckami, a kosmopolitycznymi turystami, slacktywistami i wykształciuchami z zewnątrz. W pewnym sensie to też jeden z efektów zmiany klimatu, jeśli odizolowane i zhomogenizowane Feathertown nagle staje się siedliskiem dla wszystkich tych obcych ludzi, którzy przyjeżdżają do prowincjonalnej miejscowości w Tennesee zwabieni motylami. Co bardziej ksenofobiczni mieszkańcy zubożałej mieściny traktują tych przybyszów jako gatunek inwazyjny. 

Niespodziewane wzmożenie ruchu w Feathertown stanowi dla Kingsolver doskonałą okazję do podkreślenia istoty różnic klasowych i nierówności społecznych. Najbardziej mnie ucieszyły fragmenty, które bezpardonowo dają do zrozumienia, że wielkomiejski aktywizm najczęściej opiera się na uprzywilejowaniu – bo na protesty, manifestacje, kampanie na mediach społecznościowych, symboliczne akcje i inne wyrafinowane formy okazywania sprzeciwu wobec degradacji środowiska naturalnego trzeba mieć fundusze (i inne kapitały, np. kapitał kulturowy). Trzeba dysponować wolnym czasem, żeby odsapnąć od codziennych trudów zwykłego przetrwania w tym tygodniu czy w tym miesiącu i móc pozwolić sobie na myślenie o działaniach długoterminowych. Sprekaryzowanie, niemożność myślenia o przyszłości i brania udziału w życiu społecznym to również formy nieuprzywilejowania, które w subtelny i wyrafinowany sposób degradują środowisko.

Niebywale sympatyczna jest scenka, w której jeden aktywista specjalnie kopsnął się do Feathertown, żeby stać tam cały boży dzień z ulotkami i zachęcać tubylców do przyjęcia nisko-emisyjnego stylu życia. Po krótkiej rozmowie aktywisty z Dellarobią staje się nader oczywiste, że nie ma on zielonego pojęcia o realiach funkcjonowania klasy niższej. Dellarobia musi wieść nisko-emisyjny styl życia czy jej się to podoba, czy nie. Nie musi ograniczać ilości spożywanego mięsa, bo jej rodzina jest biedna, więc obiady z mięsem są zarezerwowane na niedziele, święta i wizyty gości. Nie musi rezygnować z podróżowania samolotem, bo nigdzie nie podróżuje. Nie musi rezygnować z kupowania nowych ubrań, bo całe życie ubierała się w ciuchlandach. I tak punkt po punkcie wychodzi na jaw kto ma większy udział w światowym bogactwie i przez to większy ślad węglowy. Sterczenie z oderwanymi od rzeczywistości ulotkami zaczyna wręcz jawić się jako przemoc symboliczna niefrasobliwego aktywisty przeświadczonego o swojej niewinności.

Jakby tego było mało, Kingsolver sygnalizuje istnienie problematycznych relacji o międzynarodowym zasięgu, podejmując się krytyki globalizacji i wolnorynkowych mechanizmów. Jest w tej książce rozdział, którego scenerią jest amerykański odpowiednik naszego sklepu "wszystko za 5 zł". Nieszczęśliwa, niezadowolona ze swojego życia Dellarobia wszczyna kłótnię z mężem podczas upokarzającego poszukiwania tanich prezentów świątecznych dla ich dzieci. W myślach Dellarobia rozważa beznadzieję tkwienia w konsumenckiej spirali: zubożali Amerykanie polegają na dostawie tanich produktów wytwarzanych przez zniewolonych robotników w chińskich fabrykach, przez których z kolei amerykańscy rzemieślnicy (matka Dellarobi była krawcową a ojciec stolarzem) tracą pracę, nie będąc w stanie konkurować cenowo z chińszczyzną. W ten sposób nakręca się spirala ubóstwa i wyzysku.

Mam nadzieję, że teraz widoczne jest jak bardzo ambitnym, wielopoziomowym projektem jest dzieło Kingsolver. Choć dla recenzentek z Lubię Czytać Flight Behavior to przegadane nudy z irytującą, narzekającą na wszystko główną bohaterką, która nie chce wziąć się w garść. Heh heh heh. No jak dla mnie całkiem ładnie i wymownie wszystko się w tej powieści zazębia – również narzekanie Dellarobi i jej potrzeba tłumaczenia sobie na bieżąco świata, w którym przyszło jej żyć, a który ulega coraz silniejszej destabilizacji. 

[SPOILER ALERT]

Przygnębiającą jest to powieść, ale tak jak i w The Ministry of Utmost Happiness, tutaj też znajdzie się miejsce na nieco optymizmu. Bo Dellarobia koniec końców przełamuje się, udaje się jej wydostać ze swojej bańki – wykorzystuje szansę na awans społeczny i opuszcza Feathertown. Można by się było przyczepić, że niby dlaczego wyemigrowanie miałoby być źródłem optymizmu. Czy sugeruję, że Feathertown jest ciemnogrodem, z którego należy uciekać? Nie wiem, mam nadzieję, że nie sugeruję. 

Monarchy są tzw. "specjalistami", czyli mają bardzo restrykcyjne wymagania środowiskowe i nie są w stanie przetrwać, jeśli nie są one spełnione, m.in. potrzebują konkretnego gatunku roślin, na których mogą złożyć jaja i wyśrubowanych warunków przyrodniczych do przezimowania. Wydaje mi się, że być może niektórzy ludzie też mają większe potrzeby środowiskowe i kiedy nie są one spełnione, popadają w apatię albo stają się zgorzkniałymi wrzodami na dupie lokalnej społeczności. Zakładam, że niektórym mieszkańcom Feathertown spędzenie tam całego życia nie musi wydawać się karą za grzechy, bo czują się dobrze w tamtejszych warunkach. Dellarobia jest po prostu inna – np. ma ogromny głód wiedzy i potrzebę dokształcania się – co nie znaczy, że jest lepsza. 

Tak więc źródłem optymizmu jest dla mnie to, że dana jest jej szansa odnalezienia się w bardziej sprzyjającym jej środowisku. Nie wszyscy taką szansę dostają, nie wszyscy mają odwagę z niej skorzystać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bycie w wódzie

Był 18 lipca, poniedziałek. Trzeci dzień jego, jak się wkrótce okaże, ostatniego ciągu alkoholowego. Pił wtedy już tylko czystą wódkę, to nie była już Tatra . Większość dnia chodził ledwo przytomny. Nasze jasne, nowobogackie mieszkanie na Dworskiej znowu przeistaczało się w duszną melinę. Ktoś, kto nie żył pod jednym dachem z alkoholikiem chyba nie zrozumie do końca, jaka atmosfera panuje w takim domu. Trudno jest adekwatnie odwzorować to połączenie bezsilności, obrzydzenia i rozpaczy.  Nie było nic gorszego niż przebywanie z Filipem na 34m², kiedy był w ciągu. Ten jego bełkot i chwianie się na nogach. Kiepy na narzucie z Zara Home, kiedy był już tak pijany, że nie trafiał w popielniczkę. Rozlana wódka na podłodze, kiedy nie trafiał już do szklanki. Ten przeszywający dźwięk wódki lanej do szklanki, lepkiej, niezmienianej od kilku dni. Nie bawił się już w kieliszki i mycie naczyń. Dźwięk lanej wódki rano, wieczorem, w nocy. Budzenie się do tego dźwięku zza ściany, kiedy Fili...

Zagłada Królestwa Blupów

Niedziela, 31 lipca 2022, Kraków. Kilka dni po śmierci Filipa, kilka dni przed jego pogrzebem. Nie miałam nic do zrobienia, a to mnie trzymało ostatnio w ryzach – załatwianie spraw. Zapierdol, nie było miejsca w grafiku na rozklejenie się. Było mieszkanie do opróżnienia, klepsydry do rozwieszenia, znajomi Filipa do powiadomienia, wieniec do zamówienia w kwiaciarni, rozwiązywanie umowy na internet, kupowanie ubrań na pogrzeb, zeznania na komendzie. Owszem, budziłam się rano z płaczem, ale potem brałam się w garść i leciałam ogarniać rzeczy. Dopóki nie przyszła niedziela i nie było niczego do załatwienia. Ryzykowna sytuacja. Co można robić w niedzielę? Można leżeć na kanapie i łkać, dopóki zaufana przyjaciółka nie poratuje cię swoimi zapasami Xanaxu. Ja wolałam zapierdalać jak nieczłowiek , byle nie myśleć. Więc żeby mieć jakiś cel do odhaczenia tego dnia, wpadłam na pomysł, że zrobię sobie tatuaż. W tym samym studiu na Szewskiej, w oficynie na obskurnym podwórku, gdzie Filip zrobi...

Mobilność

Kolejny dzień pozwalam sobie na bycie maksymalnie zdekoncentrowaną, choć powinnam teraz zakuwać na egzamin z lektoratu. Sama już siebie nie rozumiem. Jest ze mną źle? Czy może to, co mnie dopadło – niemoc i rozkojarzenie – jest normalne i powszechne w tej dobie pandemicznej? Może za dużo rozmyślam, a powinnam po prostu zęby zacisnąć i przez to przebrnąć? Chociaż zęby mocno są już starte i zniszczone, niedługo nie będę miała czego zaciskać. Bruksizm jest chorobą-metaforą.  Co najmniej kilka opcji do rozważenia: a) Na wsi przestało mi zależeć na wykształceniu, przyszłości i mojej miejskiej, inteligenckiej tożsamości. Dlatego sobie odpuszczam tuż przed finałem studiów, dlatego nie potrafię się zmotywować.  b) Popadłam w apatię albo anhedonię; nie jest ze mną aż tak dobrze, jak mi się wydaje.  c) Nie wytrzymuję stresu i zamarzam jak jaszczurka, zamiast docisnąć gazu z tym wszystkim i mieć z głowy Uniwersytet Jagielloński. d) Nie stoję pod ścianą, nie ma naglącej zewnętrzne...